Zaklął ordynarnie, czego nigdy nie czynił, i zadziwił się sam sobie.
Tymczasem niedawne wspomnienia szeregowały się dość logicznie. Pamięć pełzała z wolna, jak płomyk w poszukiwaniu palnych przedmiotów.
Na tle brudnej i dusznej klitki, teraz na domiar złego ciemnej, zarysowały się ostro dwa obrazy: Summerson pod miotaczem i Bernard Kruk. Potrafił odróżnić stopień ich realności, a coraz bardziej się przekonywał, że obaj mają niewątpliwy ze sobą związek. No tak… Przecież konstruktor przebudowywał miotacz na osobiste zlecenie prezydenta: wiedziano o tym w całej Celestii. A ten zagadkowy napis na jakimś dokumencie, nie określonym bliżej przez Kruka, i słowo „Waszyngton”, które zelektryzowało filozofa, zasłyszane po raz drugi w życiu, a tak bardzo potwierdzające jego domysły sprzed kilkudziesięciu lat? Słowo pochodzące według wszelkich możliwych przypuszczeń z innego świata.
— Z innego świata… — powtórzył.
Inny świat… świat opanowany przez diabły…
Wzruszył ramionami.
„Wiadomo, komu potrzebna jest ta bajka”… — pomyślał. W jego przypuszczeniach, rozważaniach, domysłach, świat, od którego 400 lat temu oderwała się Celestia, musiał być bardzo podobny do niej. Tylko większy. O wiele większy…
Ale nie wyobrażał sobie na nim innych istot prócz ludzi, zwierząt i roślin. Wszystkiego tego, co dobrze znał. Teraz marzenie przeniosło go na tę drugą ziemię, o której Biblia wspominała w pierwszym rozdziale skąpo i w sposób zagmatwany.
Horsedealer wyobraził sobie, że patrzy na jej mieszkańców.
Wydali mu się młodzi i bardzo piękni. Jakże pragnął znaleźć się wśród nich duszą i ciałem.
W tok jego marzeń wdarł się ostry zgrzyt: miotacz. Dla jego przebudowy przebiegły i skąpy Summerson stawiał wszystko na szalę: pieniądze, swój autorytet, nawet jedyną córkę. O, jakże bardzo musiało mu zależeć na powodzeniu tego przedsięwzięcia!
„Jakiego przedsięwzięcia?” — zapytywał sam siebie Horsedealer, ale nieprzenikniona ciemność i milczenie były mu jedyną odpowiedzią.
W pewnej chwili wyobraził sobie, że ludzie z Towarzysza Słońca, tamci ludzie, lecą ku niemu. Jak lecą, nie wiedział. Może w takiej malutkiej rakietce, jaką Summerson wylatuje na przejażdżkę po ciemnym niebie, podobnym do przeogromnego naczynia wypełnionego gwiazdami? Tam jednak mogłoby się zmieścić tylko parę osób. A może zbudowali drugą Celestię, tylko szybszą i po 400 latach doganiają ich?
Był głęboko przekonany, że świat, w którym się urodził, jest dziełem ludzkich rąk, a nie boskim podarunkiem ofiarowanym sześćdziesięciu sprawiedliwym, jak uczyła Biblia. Dlaczegoż więc tamci ludzie na Ziemi nie mogliby w pięćdziesiąt albo sto lat później zbudować podobnego świata i przy użyciu znaczniejszych zasobów energii nadać mu prędkość większą od tej, jaką ma Celestia? Ale po co? W jakim celu by wylecieli?
A w jakim celu wyleciała Celestia?
„My wylecieliśmy z Towarzysza Słońca w strachu przed diabłami i kierujemy się ku obiecanej przez Boga Juvencie. Bardzo pięknie! — ironizował dalej. — Lecz przed kim by uciekały owe diabły?”
Zdrowy rozsądek nakazywał mu traktować myśl o pojawieniu się drugiej Celestii jako mglistą hipotezę. Ale opanowało go przemożne pragnienie ujrzenia Bernarda Kruka, pogadania z konstruktorem, wydobycia od niego reszty tajemnicy napisu i miotacza.
Jednocześnie owładnęło nim ponowne uczucie potęgującego się pragnienia. Popękane od gorączki wargi spuchły, wyschnięte gardło paliło niemiłosiernie. Wysiłkiem woli Horsedealer wstał z posłania, okrył się starą płachtą i postąpił parę kroków w ciemności.
Przystanął. Coś zawirowało mu w głowie, dreszcz zakołysał całą jego postacią. Zrobił jeszcze krok, drugi, trzeci. Nogi odmawiały posłuszeństwa. Wyciągnął rękę przed siebie szukając oparcia.
Nowa próba przełamania bezwładu ogarniającego ciało, ostry ból w skroniach i William Horsedealer padł na podłogę tuż pod drzwiami.
Nie pamiętał, jak długo leżał.
W mrugającym blasku kaganka, sporządzonego z wąskiego paska jakiejś grubej materii zanurzonej w oliwie, ujrzał nad sobą znajomą twarz. Margaret Stone patrzyła ze współczuciem na starego nauczyciela.
Horsedealer uczuł na języku słodkawy smak płynu. Przełknął z trudem łyk jeden, drugi. Nieznośny, kłujący ból w skroniach przeciął brutalnie kojące uczucie, jakie wraz z chłodnym płynem poczęło rozlewać się po jego ciele. Przymknął kurczowo powieki.
Kobieta postawiła na ziemi kaganek i kubek z wodą, po czym dźwignąwszy w górę bezwładne ciało chorego ułożyła go z powrotem na posłaniu.
— Pić… — wyszeptał.
Przycisnął gwałtownie wargi do zimnego metalowego kubka i łapczywie chłonął jego zawartość. Powoli wracały siły.
Sąsiadka zakrzątnęła się po izdebce i poprawiając choremu posłanie mówiła:
— Aleś się, staruszku, urządził! Pewno byś się przejechał do zakładów Morgana, gdybym tu przypadkiem nie wpadła. Widzę, że nie masz co do gęby włożyć — ciągnęła szperając w skrzyni, gdzie filozof zwykł był trzymać żywność. — Dlaczego kryjesz przed swoimi, że ledwie ciągniesz? Wszystkim pomagasz, a o sobie nie pomyślisz.
— Inni więcej potrzebują — wargi chorego poruszyły się z wysiłkiem.
— Potrzebują, potrzebują — powtórzyła gniewnie. — Ale najwięcej ciebie potrzebują. Bez twojej głowy byłoby wszystkim jeszcze gorzej.
— Przesada — zaoponował słabym głosem filozof. — Na mnie świat się nie kończy.
— Ty sobie gadaj, a ja wiem swoje. Mało to dla innych robisz? Ach, byłabym zapomniała! Byli u ciebie, pukali.
— Kto? Kiedy? — niepokój odbił się w oczach Horsedcalera.
— A niedawno. Jim Brown, no wiesz, ten brat Steyc'a był ze dwa razy. Był też Lett Cornick z jakimś drugim. Podobno policja go szuka — dorzuciła ściszonym głosem.
— Byli u mnie?
— A tak. Zaraz potem, jak u nas światło zgasło. Ale ja im powiedziałam, że ciebie nie ma, więc poszli. Myślałam, żeś gdzieś poszedł, staruszku, bo Jim dość długo i mocno pukał. Pewno byłeś nieprzytomny. Dopiero jak wstałeś w gorączce i rąbnąłeś o ziemię, to usłyszałam. Myślę sobie, co to może być? No i przyszłam zobaczyć. Całe szczęście, że usłyszałam, bobyś tu pewno bez pomocy nie dożył rana. Już teraz cię przypilnuję.
Dla Horsedealera było jednak w tej chwili najważniejsze, by szybko skomunikować się z innymi członkami związku. Zaszły widocznie jakieś nowe, ważne wydarzenia, wymagające natychmiastowej decyzji. Może każda chwila jest droga, a on tu leży bezczynnie.
— Mam do pani prośbę — zwrócił się do kobiety. — Niech pani pojedzie na 37 poziom do Malleta i powie jemu lub jego żonie, aby tu przyszedł.
— Nie zawracaj sobie teraz głowy, staruszku — rozpoczęła kobieta, ale Horsedealer nie dał jej skończyć.
— Ja panią bardzo proszę. Koniecznie muszę się zobaczyć z Johnnym, i to jak najszybciej.
— Dobrze, już dobrze. Wyślę Lucy. Przecież ciebie tak nie zostawię. Zaraz ci przyniosę trochę zupy, co została ze śniadania.
— Ale po co? Dziękuję…
— Nie gadaj tyle — ofuknęła go szorstko i wybiegła z pokoju. Wróciła za chwilę, oświadczając, że córka jej poszła już po Malleta. Oparłszy Horsedealera o ścianę poczęła go karmić łyżką jak dziecko. Wodnista, ciepława zupa szybko przywracała zwątlone głodem i pragnieniem siły. Potok słów kobiety, która to gderając, to znów opowiadając swym zwyczajem nowinki krzątała się koło niego, wprawiał go w pogodny nastrój.
Naraz jakby z oddali wpadły w jego ucho słowa: