— Bo mój stary, jak wiesz, staruszku, już trzeci rok szwenda się bez roboty. Więc też się ucieszyłam, że Frondy podobno ma coś dla niego. Ale się okazało, że to tylko dlatego, że inni nic chcieli robić. No, więc mój stary, wiadomo, powiedział, że on na taką robotę nie leci. Po prawdzie, to miał rację, bo też nie Frondy, lecz Andy Olster i Johnny Mallet nam pomogli, gdy wtedy nas z tej dziury chcieli wywalać.
— To jeszcze się nie uspokoiło?
— Niby tak. Ale po prawdzie, to ludzie mówią, że ten wywiad Summersona to śmierdzi. Pewnie prezydent znowu coś nakłamał. I dlatego zbytnio się z robotą nic kwapią.
— Jaki wywiad? — Horsedealer spojrzał ze zdziwieniem.
— A to ty, staruszku, nie wiesz? Ach, prawda! Przecież ja od wczorajszego południa u ciebie nie byłam. No, więc Summerson ogłosił, że na Celestię lecą jakieś kule!
Horsedealer poruszył się niespokojnie.
— Jak on to powiedział? Kule? Czy nie określił ich bliżej jakimś przymiotnikiem? To znaczy — dodał wyjaśniająco — nie powiedział, jakie to są kule? Na przykład: szybkie, metalowe? Bo ja wiem, może nawet… zamieszkane?
Na twarzy kobiety odbiło się zdumienie. Ponieważ jednak Horsedealera uważała za dziwaka, nie zapytała nawet, co oznaczają jego słowa.
— Zaraz, zaraz… — zastanawiała się przez chwilę. — Coś jest z tymi kulami! Ale nie tak, jak ty mówisz, staruszku. Aha, już wiem. Summerson powiedział zdaje się… że one wybuchają.
Horsedealer został sam. Spojrzał na drzwi, które kobieta już zamknęła za sobą — widocznie śpieszyła się. A rad by ją o coś zapytać, chociażby o to, czy się nie przesłyszał.
— Te kule wybuchają! — powiedział sobie może piąty raz. — Bardzo ciekawe…
Nagle podniósł się gwałtownie na posłaniu, chciał biec, biec przed siebie do windy i jeszcze dalej, aż do miotacza. Tak. Tam na pewno jest Kruk. Trzeba natychmiast uprzedzić go, wyjaśnić. Niech, broń Boże, nie przebudowuje miotacza!
Oczywiście — rozumował — kula może oznaczać tylko rakietę. Chodzi tu widocznie o ciało harmonijnych kształtów, prawdopodobnie kształtu pocisku. Bo przecież bryły kosmiczne pochodzenia naturalnego, chociażby duże, są nieforemną masą metalu lub kamienia. Kula ta jest wybuchająca dlatego, że przecież, o ile owi tajemniczy kosmonauci chcą zetknąć się z mieszkańcami Celestii, muszą zahamować. Prawdopodobnie wylecieli z Towarzysza Słońca później niż my, a więc na to, aby znaleźć się, bądź co bądź, blisko nas, prędkość ich statku musi l-z:: większa od prędkości Celestii. Przy hamowaniu musi działać silnik. Przez dyszę wylatuj;) strumienie gazów, podobnie jak w rakiecie Summersona.
Stary filozof zastanowił się. Coś mu jeszcze nie pasowało.
A dlaczego „kule” — w liczbie mnogiej? To prawdopodobnie Margaret się przesłyszała. Trudno przypuścić, żeby lecieli w kilku pojazdach. Chociaż…
Horsedealer zamyślił się.
A jeśli to jeszcze jeden wielki bluff Summersona? A może nie chodzi tu wcale o przebudowę miotaczy, lecz jest to tylko parawan dla jakiejś przygotowywanej rozgrywki między Sialem a grupą Agro lub Morganem?
Wpadł w gniew na samo przypuszczenie, że prezydent mógłby także i jego oszukać.
Pierwsza myśl znów porwała wyobraźnię filozofa.
Ludzie z innego świata! A właściwie nie z innego świata — po prostu z kolebki całego ludzkiego rodzaju! Jakie wieści nam wiozą?
Myśli starego człowieka zaczęły nabierać rozpędu.
Summerson chce ich zniszczyć. To znaczy, że wiozą wiadomości jak najgorsze dla niego! Tym samym pewnie pomyślne dla ogółu „szarych”… Bo co mogą stracić tysiące wyzyskiwanych i gnębionych mieszkańców Celestii? Cóż może stracić taki nędzarz, jak ja? Za to Summerson ma bardzo dużo do stracenia.
Żywiołowo zapragnął i c h zobaczyć, tak jak gdyby wszystko i w jego życiu miało się wówczas zmienić na lepsze.
Podniósł się gwałtownie. Wysiłkiem woli zwlókł się z posłania, przeszedł przez pokój i otworzył drzwi. Wszędzie otaczała go taka sama ciemność. Postąpił jeszcze parę kroków naprzód, zapominając o stojącej beczułce, potknął się o nią i nie mogąc po ciemku utrzymać równowagi z łoskotem zwalił się na ziemię.
Stłuczone ramię bolało go dotkliwie. Próbował unieść się. Opodal skrzypnęły drzwi i ujrzał żółtawy, mrugający blask kaganka.
Wychudła, koścista ręka ujęła jego dłoń w przegubie, a dobrze znany kobiecy głos sarkał zapamiętale:
— Co ty znów wyrabiasz, staruszku? Potrzeba ci było włóczyć się po ciemku i zbijać sobie boki? Po co wychodziłeś na korytarz? Przecież dlatego przyniosłam ci wodę, żebyś nie szwendał się bez światła.
W blasku płomyka zalśniły oczy wciąż jeszcze leżącego filozofa.
— Wygląda na to, że masz dużą gorączkę.
Odgłos przyspieszonych kroków rozległ się w korytarzu. Z ciemności wyłoniła się postać młodej dziewczyny.
— Co się stało? — zawołała przybyła, podbiegając do Horsedealera,
— Ano widzisz, co nasz staruszek wyprawia — odrzekła Margaret.
— Gdzie… gdzie jest Mallet?! — zawołał gwałtownie Horsedealer poznawszy Lucy.
— Nie ma go. Była tylko Ann, ale powiedziała, że nie wie, kiedy mąż przyjdzie.
— Kruka! Daj tu natychmiast Kruka!
— Co ci dać? — Margaret Stone nie mogła zrozumieć.
— Bernarda Kruka! Przyprowadź! No, konstruktora! Nie wie pani?
— Ach tak. Ale po co ci on? Znasz go dobrze? Powiedz, czego ci trzeba, ja się chętnie zakrzątnę. Ale po co tu Kruk?
— Muszę natychmiast go widzieć. Pani rozumie? Koniecznie! Natychmiast! Zrobi to pani dla mnie? Zatelefonuje do niego. Budka jest niedaleko stąd! Powie mu pani, że…
— Nie pleć głupstw. On nie przyjdzie — przerwała Margaret.
— Ależ ja wiem…
— Ja wiem — nie dała mu skończyć — że prezydent przyłapał go gdzieś na zewnątrz. Podobno jak uciekał… A zresztą, co i jak, nie wiem, dość, że jest aresztowany… i niebezpiecznie nawet pytać o niego. To tylko zawracanie głowy! Sam widzisz…
Horsedealer niczego nie widział, chociaż miał oczy szeroko otwarte…
Prezydent zastał córkę w salonie. Nie spała jeszcze. Niepokój dziewczyny nie uszedł uwagi ojca. Nie miał pewności co do jego przyczyny, ale pożałował, że mówił Stelli o możliwości jej małżeństwa z konstruktorem. Mógłby bowiem teraz przemilczeć dalszy bieg wypadków.
— Chcę ci powiedzieć, że wszystko w porządku.
Pytający wzrok Stelli świadczył wymownie, że jej to nie wystarcza.
— Los Kruka jest przesądzony — dodał obojętnym tonem.
— To znaczy? — Stella nie dawała za wygraną. — Czy wyznaczyłeś termin ślubu?
— Wprost przeciwnie. Okoliczności ułożyły się wprawdzie dosyć nieoczekiwanie, lecz wyzwoliły ciebie od współudziału w rozwiązywaniu sprawy miotacza. Teraz możesz poślubić Jacka Handersona i być naprawdę szczęśliwa. Chyba rozumiesz, że tak będzie lepiej?
— Tak, ojcze. A Kruk?
Summerson uznał, że powinien być twardy i wyjaśnić sprawę definitywnie:
— Kruk jest ciężko chory i wątpię, aby doktor Bradley zdołał go uratować. Stan jego jest beznadziejny i chyba umrze w ciągu kilkunastu godzin — stwierdził chłodno i chcąc zapobiec dalszym niewygodnym pytaniom dorzucił: — To wszystko, co chciałem ci zakomunikować.
Usta dziewczyny zadrgały nerwowo. Bez słowa wpatrywała się przez chwilę w kamienną twarz ojca, naraz odwróciła się gwałtownie i wybiegła z pokoju.
Prezydent pozostał sam. Bębniąc nerwowo palcami w szklaną płytę biurka nie mógł opanować potęgującego się rozdrażnienia. Sięgnął do guzika wizofonu.