— Proszę połączyć mnie ze stacją rakiet i przywołać konstruktora Bradleya… Tak, konstruktora. Od dziś przysługuje mu ten tytuł.
Po opuszczeniu gabinetu ojca Stella zamknęła się w swojej sypialni. Upadła na tapczan i wybuchnęła płaczem. Szybko jednak rozpacz, połączona z uczuciem upokorzenia i krzywdy osobistej, przerodziła się w bunt przeciw woli ojca.
Stella była bardzo młoda, ale jako córka prezydenta, i to takiego prezydenta, jakim był Summerson, wiedziała o bardzo wielu skandalach, oszustwach, intrygach, szantażach, a nawet pospolitych zbrodniach. Odbywały się blisko, tuż — bo w kręgu działania jej ojca i innych potentatów. Przyzwyczaiła się do tego, tym bardziej że stary Summerson dla każdego łotrostwa, które się dokonywało z jego rozkazu lub za jego wiedzą i milczącym przyzwoleniem, znajdował prezydenckie wytłumaczenie „racji stanu” i kaznodziejskie „woli bożej”. Dowiadywała się o nich najczęściej od osób trzecich, głównie „złotej młodzieży”, która zachwycała się niektórymi podłościami z powodu podobieństwa ich do wyczynów bohaterów tej czy owej sensacyjnej powieści rysunkowej.
Postępowanie ojca nie wywołałoby u Stelli żadnej specjalnej reakcji, gdyby nie chodziło tu o życie Bernarda Kruka.
Nie mogła i nie chciała pogodzić się z myślą, że dla jakiejś nic ją nie obchodzącej gry politycznej miałaby go utracić. Była dumna i uparta, podobnie jak jej ojciec. Gdy trzeźwiejsza myśl przypominała jej, że ojciec pragnie śmierci Kruka, wiedziała już, po czyjej stronie stanie, jeśli przyjdzie jej wybierać pomiędzy wolą ojca a życiem Bernarda.
Spojrzała na zegarek: zaczynał się już dzień. Zerwała się z tapczanu tak gwałtownie, jak gdyby chciała jednym ruchem odepchnąć tę nie przespaną bolesną noc i sprawić, by chociaż ten dzień był pomyślniejszy i szczęśliwszy.
— Chcę, żeby Ber żył! — powiedziała półgłosem i cichutko zamknęła za sobą drzwi.
Rozszerzone zdziwieniem oczy siwej kobiety powitały Stellę, która weszła do pokoju nie czekając na słowo zaproszenia.
Nie znała Johna Malleta, który przyjaźnie ją powitał. Nie miała dotąd żadnej sposobności bliższego zetknięcia się ze światem, w którym żył Bernard.
Mary Kruk ochłonąwszy z niespodziewanego wrażenia uprzejmym, trochę uniżonym ruchem wskazała Stelli najwygodniejsze miejsce. Słyszała od syna i przez radio o obietnicy prezydenta, wiedziała też o dalszym obrocie sprawy. Teraz, patrząc na szczupłą sylwetkę Stelli, na jej twarz o jakimś zaciętym wyrazie, zadawała sobie pytanie: „Co ją sprowadza?”
— Bardzo mi miło, że pani przyszła do nas. Jestem zaszczycona… — podjęła nieśmiało. Stella milczała, zmieszana obecnością Malleta. Mary Kruk ciągnęła:
— Ber jeszcze nie wrócił.
— Wiem — przerwała Stella. — Właśnie przyszłam naradzić się z panią. Zdziwienie siwej kobiety wzrosło.
— Może ja przeszkadzam? — odezwał się Mallet. Dziewczyna spojrzała na niego.
— Pan jest krewnym Bernarda?
— Przyjacielem jego nieżyjącego już ojca, a dziś i jego przyjacielem.
— To świetnie. Niech pan zostanie. I nie czekając odpowiedzi wyjaśniła:
— Bernard jest w niebezpieczeństwie. Grozi mu śmierć. Trzeba go koniecznie ratować — dokończyła bardzo stanowczo.
Matka zadrżała. Chwilę stała nieruchomo, patrząc z lękiem w twarz Stelli, a potem, mocno ściskając jej dłoń, powiedziała:
— Dobra, szlachetna pani…
Dziewczyna uśmiechnęła się blado. Bała się rozwlekłych rozmów, podczas gdy każda chwila była droga. Przerwała więc:
— Ber znajduje się w szpitalu pod strażą policji i opieką doktora Bradleya, która może być tragiczna w skutkach — Czy pan widzi realny sposób wydostania go stamtąd? — skierowała wzrok na Malleta. — Może udałoby się kogoś przekupić? Zabrałam ze sobą trochę biżuterii.
John milczał. A jeżeli chytry oszust, bo za takiego zawsze uważał Summersona, po prostu użył córki jako narzędzia prowokacji?
Stella zaczęła rozumieć, że jej obecność tu, dla niej tak naturalna i logiczna, w oczach tych ludzi wymaga szerszego komentarza, inaczej ona będzie dla nich nadal tylko córką prezydenta, daleką, wymagającą szczególnego szacunku, lecz zupełnie obcą.
Przyszło jej na myśl, że powinna opowiedzieć o całej sprawie jak najdokładniej. Tak też uczyniła. Powtórzyła rozmowę prezydenta z doktorem, nie zataiwszy niczego, powtórzyła również wstrząsające słowa usłyszane nad ranem od ojca.
Gdy skończyła, odetchnęła swobodniej.
Mallet uznał, że dalsze wypytywanie byłoby zbędne. Pragnął odwdzięczyć się Stelli za zaufanie, ale obawiał się odsłonić powstający w jego umyśle plan działania. Lecz Stella, wyczuwając niezręczność sytuacji, sama rozwiązała problem:
— Muszę już wracać, żeby nie wzbudzić podejrzenia prezydenta — pierwszy raz w życiu tak oficjalnie nazwała ojca. — Na miłość boską, róbcie coś. Aha, dam panu pieniądze. Przydadzą się pewnie w tej sprawie.
Sięgnęła do torebki. W tej chwili John ostrożnie położył spracowaną rękę na jej białej, wypielęgnowanej dłoni.
— Nie potrzeba — przemówił serdecznie. — Przekupstwem pokpilibyśmy sprawę. Będziemy działali w inny sposób.
— A może trzeba wynająć ludzi, którzy by go odbili? — sięgnęła do arsenału sensacyjnych opowieści obrazkowych drukowanych przez Greena.
— Umówmy się tak — zaproponował Mallet. — Zostawi pani pierścionek. Gdyby pomoc była konieczna, człowiek, który go pani odniesie twierdząc, że go znalazł w windzie, będzie zasługiwał na całkowite zaufanie.
Z długiego szeregu probówek i butelek zalegających laboratorium ręka doktora Bradleya wybrała mały, czarny flakon, może bardziej niepozorny od innych. Zdawało się lekarzowi, że jakaś wewnętrzna siła odpycha go od tego flakonu. Raz po raz wracało wspomnienie dnia, który otworzył pierwszą znaczącą kartę w jego życiu, a zamknął czyjąś ostatnią. Sięgnął wtedy po sławę pełną garścią. Za cenę zbrodni. Jeszcze niedawno zdawało mu się, że zatarł ją czas, że pogrzebana została na zawsze. I oto teraz odżyła… Odżyła nie tylko w pamięci, bo tam wracała nieustannie mącąc spokój lekarza — odżyła grozą powtórzenia się jeszcze raz tego strasznego dnia, w którym zakończył życie Rosenthal.
Teraz wszystko w jego naturze, co opierało się zadanemu gwałtowi, stanęło oko w oko z obojętnością robota, poddańczo uległego woli pana i właściciela. Dłonie mu drżały, zimna powierzchnia szkła zdawała się parzyć palce. Opuścił rękę i ostrożnie postawił flakon na stole. Nagle otrząsnął się.
— Nie, nie. Raczej koniec. Podszedł pośpiesznie do telefonu. Nakręcił numer.
— Tu Bradley. Doktor Roth? Proszę powiedzieć memu synowi, aby natychmiast przyjechał do mnie. Tak, natychmiast. Dziękuję.
Odetchnął z ulgą.
Czarna ampułka, połyskująca na środku stołu w świetle lampy, wydała mu się mniej straszna.
Bradley podszedł do stołu i wyciągnął rękę po flakon.
Nagła ciemność przykuła go do miejsca.
Był ogromnie zdziwiony, gdyż w tej części świata zdarzyło się to za jego długiego życia po raz pierwszy.
Wyszedł na korytarz. Ta sama wszechogarniająca, niewypowiedzianie pełna czerń pochłonęła go.
— Ellen! — zawołał na pielęgniarkę.
Wiązka jaskrawego światła przecięła ciemność. Potem druga. Przymrużył powieki, ale nie widział jeszcze niczego prócz elektrycznych oczu. Biały blask trzymał go jak w szponach.
— Profesorze Bradley, niech pan prowadzi nas do swego gabinetu. Pod warunkiem, że tam nikogo nie ma. Proszę postępować z nami uczciwie, nie próbować podstępu, a włos panu z głowy nie spadnie.