Lekarz bez wahania wskazał drzwi. Było mu wszystko jedno.
Na wezwanie wszedł pierwszy. Dwaj przybysze zamknęli za sobą drzwi. Zdążył przywyknąć trochę do rażącej jasności latarek. Teraz dostrzegał już, że intruzi mają zasłonięte twarze, a jeden trzyma w dłoni pistolet-elektryt.
— Czym mogę służyć? — zapytał tak spokojnie, jak gdyby miał do czynienia z pacjentami.
— Przyszliśmy zobaczyć się z Bernardem Krukiem, Daisy Brown i Deanem Roche'em… Który pokój zajmują?
— Dwudziesty czwarty.
— Kłamiesz! — niższy z przybyszów nieco podniósł lufę broni. Głowa lekarza drgnęła nieznacznie.
— Od jak dawna tam są? — zapytał drugi przybysz.
— Od pół godziny.
— A przedtem?
— Przedtem znajdowali się w trzech pokojach. Tam ich przywieziono.
— Czy żyją?
— Tak.
— Zdrowi?
— Zdrowi. Tylko uśpieni.
— Kto ich uśpił?
— Ja.
— Dlaczego?
— Otrzymałem takie polecenie.
— Od kogo?
Lekarz zawahał się. Lecz drugi z przybyłych wyręczył go:
— Summerson. To jego robota.
— Ale czy się obudzą? — zapytał pierwszy.
— Bezwzględnie. Kruk za jakieś 3 godziny, tamci za czterdzieści kilka.
— Czy potrafi pan przywołać ich natychmiast do przytomności?
— Tak. W ciągu kilku minut.
— Proszę zabrać ze sobą odpowiednie środki.
Bradley spojrzał znów po butelkach. Czarny flakon nie budził już jego lęku. Wiedział, że go w ogóle nie użyje. Nagle przeszedł go dreszcz. Był to bardziej dreszcz wstydu niż dreszcz strachu. Odwrócił oczy od mazistej cieczy. Sięgnął po strzykawkę, następnie ujął w dłoń buteleczkę z przezroczystym płynem, schował do kieszeni i spojrzał na przybyłych.
— Jestem gotów.
— Jeszcze pytanie: ilu policjantów strzeże uwięzionych?
— Dwóch, przed drzwiami.
— I nie ma żadnych dodatkowych patroli?
— W pokoju śpiących nikogo nie ma. A w okolicy, w sąsiednich korytarzach — nie wiem.
— Jak są uzbrojeni policjanci strzegący drzwi?
— Zewnętrznie tak jak zwykle policjanci na służbie. Więcej nie umiem powiedzieć. Przecież ich nie rewidowałem.
— Proszę się przyznać, jeśli pan kłamie — ostrzegł niższy z przybyłych. — przebaczymy, ale jeśli się później okaże, to…
Drugi osobnik dotknął nieznacznie ramienia mówiącego. Nabrał wiary w szczerość profesora. Bradley powiódł zwężonymi rażącym światłem oczyma po obydwu i odrzekł z mocą:
— Powiedziałem prawdę. A śmierci się nie boję. Stary jestem…
— Idziemy.
— Można o coś zapytać? — poprosił Bradley.
— Nie ma czasu!
— Czy wy… zabijecie ich?
— Nie, profesorze.
Na trzykrotne hasło latarki odpowiedziało kilka takich samych błysków. Kierujący akcją Cornick spojrzał na Bradleya.
— Niech profesor nas prowadzi.
Światło nie zapalało się. Szli poprzez szeroki, długi korytarz, mijając szereg drzwi separatek szpitalnych. Na końcu korytarza Cornick ujął profesora za rękaw i szepnął podając latarkę:
— Pan pójdzie pierwszy świecąc. Wejdzie pan do pokoju chorych, jak gdyby nas w ogóle nie było. Proszę świecić tylko prosto przed siebie.
Bradley wykonał polecenie. Dochodząc do miejsca, gdzie stał dozorujący policjant, usłyszał donośny okrzyk:
— Stój! Kto idzie?
— To ja! Profesor Bradley.
— Czy nie wie pan, co się stało ze światłem? Kolega poszedł po latarkę. Pan profesor może ma zapasową?
— Nie mam — odparł uczony.
Otworzył drzwi z klucza i spokojnie wszedł do środka. Usłyszał za sobą suchy rozkaz:
— Ręce do góry, rzucić broń! Naprzód!
Nie był zwrócony do niego. Zobaczył przerażonego strażnika, który szybko wepchnięty do pokoju i oślepiony blaskiem, stał pewien czas bezradnie, wreszcie wykrztusił błagalnie:
— Nie zabijajcie mnie.
— Nie oglądać się! Bądź posłuszny, to nie spotka cię nic złego.
Cornick podniósł z ziemi pistolet i wskazał policjantowi kąt pokoju. Tam też skierowało się i zatrzymało jedno ze świateł. Reszta skupiła się na trzech łóżkach ustawionych w niewielkich odstępach od siebie. Rytmiczny oddech pacjentów wskazywał, że Bradley mówił prawdę.
— Profesorze, niech pan się śpieszy.
Bradley nie zamierzał zwlekać. Był zadowolony, że właśnie tak się stało…
Niebawem Kruk poruszył się i półprzytomnym wzrokiem wpatrzył się w jaskrawe światła. Daisy i Dean wrócili do przytomności jednocześnie. Milczeli. Znać było, że nie spodziewali się niczego pomyślnego.
— Jesteście wolni — powiedział Cornick. — Czy możecie iść o własnych siłach? Daisy uniosła głowę. Potem podparła się i usiadła mrugając zdziwionymi oczami.
— Chyba tak. Tylko trochę mi się kręci w głowie. Dlaczego tu tak ciemno?
— Chodźcie! Nie ma czasu.
Wyszli. Bradley usłyszał chrobot klucza. Zapanowała znów ciemność i cisza przerywana tylko nerwowym sapaniem policjanta.
— Gdzie oni są? — rozległo się w ciszy, kiedy szef policji wszedł do gabinetu.
Godston skurczył się w sobie.
— Gdzie oni są? — powtórzył prezydent. Cisza.
— Gdzie oni są? Przecież zapytuję.
— Nie wiem. Czy zechcesz przyjąć moją rezygnację?
— Mam ważniejsze sprawy na głowie. Trzeba natychmiast ich odnaleźć. Rozumiesz? Szef policji skinął głową.
— Jak sądzisz, gdzie oni mogli się ukryć? — rzucił pytanie prezydent.
— Wszędzie.
Odpowiedź Godstona brzmiała ponuro.
— Kiedy zarządziłeś pogoń?
— W 20 minut po napadzie.
Prezydent dopiero teraz uświadomił sobie sens słowa „wszędzie”. Tak, Godston nic nie przesadził. 20 minut. Jeśli się weźmie pod uwagę pośpieszne windy pneumatyczne, mogli oni z powodzeniem ukryć się przez ten czas w każdym punkcie Celestii.
— Gdyby nie Arnold Bradley, nie wiedziałbym nic chyba do tej pory.
— Przecież już było światło. Dzwonek nie działał?
— Przecięli przewody. O, to była akcja dobrze przemyślana.
— Winszuję — powiedział prezydent kpiąco. — Ale sądzę, że w odpowiedzi pokażesz mi waszą sprawność. Ja na to czekam. I żądam! Aha, czy tego dokonali ludzie Greena, czy też… -Summerson urwał w pół zdania.
— Trudno powiedzieć. Wyglądało na robotę Agro, ale wyniki wstępnych dochodzeń prowadzą w innym kierunku.
— To znaczy — dokąd?
— Do tego samego źródła, co w zajściach sprzed dwóch dni. Prawdopodobnie działała tu banda Nieugiętych.
— Wyłączenie światła było przypadkiem czy sabotażem?
— Bezwarunkowo sabotażem.
— Czy sprawca został ujęty?
— Nie.
— Dotychczas nie! — Summerson zaakcentował pierwsze słowo.
— Będę szczery. W tym wypadku wykrycie sprawców jest naprawdę bardzo trudne. Śledztwo przeprowadzić można. Ale czy na to jest czas?
— Tak! Szkoda czasu na gadanie z tobą! — zniecierpliwił się prezydent. — Za godzinę dostarczysz mi tych troje — żywych lub umarłych. Dziś spostrzegam, że rządziłem zbyt łagodnie.
Summerson zamyślił się.
— Wracając do rzeczy — rzekł po chwili — ufam, że przeprowadzisz to ostrożnie i dyskretnie. Śpiesz się.
Godston nie opuszczał miejsca.
— Daj mi sześć godzin. Długość dróg w Celestii wynosi ponad 150 km, nie licząc bocznych przejść, nie biorąc pod uwagę pomieszczeń mieszkalnych, przemysłowych i innych. Powierzchnia zaś, którą trzeba przeszukać, wynosi ponad 10 km2. Żeby wykonać rozkaz w wyznaczonym przez ciebie czasie, musiałbym dysponować jasnowidzem.