Выбрать главу

— Bierz więcej — zapraszał Kruk.

— Wezmę. Dlaczego nie? Ale w miarę, bo po co żołądek przyzwyczajać do sytości.

— Johnny, czuję w tym wszystkim skrytą wymówkę. Przecież wiesz, że jeśli żyję dostatnio, to nie cudzą krzywdą ani plamą na honorze. Zarabiam po prostu swoje 600 doliodów, które mi płaci Summerson. Miałbym zażądać obniżki? Chcesz, wystaram ci się o dodatkowe zajęcie w Sial.

— Na miejsce Henry'ego Wooda lub Jima Browna, których wyrzucą z roboty. Nie, nie o to chodzi.

Zamyślił się na chwilę.

— Znam cię od takiego — rozpoczął pokazując ręką nieco wyżej podłogi. — Pracowaliśmy wtedy z twym ojcem u Kuhna. Przy jednakowych warsztatach. Była to niby robota lekka, bo maszyny robiły same, trzeba było tylko doglądać.

Przerwał na chwilę.

— Lekka… lekka robota… — uśmiechnął się gorzko — Miałeś czternaście lat, niewiele więcej od mojego Toma kiedy twój ojciec zachorował. Doktor Roth „powiedział, ze nie wie, co to za choroba, ale kłamał w żywe oczy. Tak mu widocznie kazali. Twoj ojciec wiedział, że się z tego nie wyliże, ja wiedziałem również. Nie wiem, czy parniętasz, że poszedłem wtedy do samego Kuhna Ferdynanda, brata obecnego ministra. Do tego samego który parę lat temu odebrał sobie życie w stanie zamroczenia. Nie chcieli mnie wpuścić, ale tak sekretarkę skołowałem mówiąc, że przynoszę wiadomość bardzo potrzebną szefowi, że dostałem się. Przyjął mnie uprzejmie, a jakże, nie powiem… Z pozoru był gładki człowiek. Dopiero po, śmierci — okazało się, że to narkoman i zwyrodnialec. Powiedziałem mu, że Godfrey Kruk umiera, bo nie naprawiono uszkodzonej przed kilku miesiącami ochrony zabezpieczającej przed promieniowaniem. Kuhn udał zdziwienie twierdząc, że trzeba było w tej sprawie zwrócić się do kierownika hali, a nie do niego. Powiedziałem mu więc, że Sherington wiedział. Że chodziliśmy aż do wicedyrektora. A później, że trzeba dać rodzinie odszkodowanie, które pozwoliłoby jej żyć trochę po ludzku. Kuhn, jak tylko to usłyszał, oparł rękę na małej figurce stojącej u niego na biurku i nagle jakby strumień ciepłej wody uderzył mnie po nogach. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co to znaczy. Potem jednak zaczęło tak diabelnie palić, że w końcu człowiek byłby wył z bólu.

— Fale Green-Bolta…

— Tak. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, co to takiego. Zaciąłem zęby i stoję. A on jeszcze z uśmiechem zachęca: „Mówcie dalej, słucham…” czy coś w tym rodzaju. Myślałem, że to można wytrzymać, ale nie, nie można, trzeba mieć nerwy ze stali, aby to przypiekanie znieść. Nie wytrzymałem, zacząłem się cofać. Spychał mnie tak ukrytym gdzieś reflektorem aż do drzwi. Nie wytrzymałem — westchnął. — To jego ślad — Kuhna.

Podniósł nogawkę spodni pokazując czerwoną bliznę jak po oparzeniu.

Kruk patrzył ponuro na bliznę.

Wkrótce po zdarzeniu, którego obraz wydobył Mallet z kręgu wspomnień, ojciec Bernarda rzeczywiście umarł. Dorastający chłopiec i wdowa spodziewająca się dziecka stanęli oko w oko z tym, co Summerson z wyżyn prezydenckiego tronu pompatycznie zwykł był nazywać losem: z podłością ludzi rządzących w Celestii. Mary Kruk z trudem, tylko dzięki pomocy kolegów zmarłego męża, znalazła zajęcie. Jako niewykwalifikowana robotnica pracowała ponad siły w Sial, żeby zarobić bodaj na suchy chleb dla syna.

Wkrótce też zabrakło jej sił. Wyrzuceni z mieszkania, tułali się wówczas po starych składach na 73 poziomie. Bernard opuścił matkę nie chcąc być dla niej ciężarem. Dołączył się wtedy do grupy bezdomnych dzieci żyjących z kradzieży i żebractwa. Ten stan nie trwał na szczęście zbyt długo. W krytycznej chwili, przed samym urodzeniem Jamesa — młodszego brata Bernarda — przyszedł im z pomocą Mallet. Skromny zasiłek, pochodzący podobno z jakiejś „tajnej kasy”, nie mógł wystarczyć jednak na długo. John wystarał się dla piętnastoletniego Bernarda o zajęcie w warsztatach Frondy'ego.

To szczęście dziesięciogodzinnej harówki za porcję zupy i pięć doliodów tygodniowo zawdzięczał chłopiec nie tylko Malletowi. Był bardzo zdolny — stale też coś majstrował i dłubał. Cały dzień kręcił się koło warsztatów, przepędzany przez techników i nadzorców. Jeszcze za życia ojca, gdy miał lat dwanaście, skonstruował zabawkę, która później stała się prototypem dźwigu talerzowego. Frondy kupił wówczas od niego tę zabawkę za pięć doliodów.

Inżynier Toddy…

Z nazwiskiem specjalisty budowy maszyn wiązał się ściśle szczęśliwy zwrot w ponurym, zdawałoby się bez żadnych widoków na lepszą, przyszłość życia, podrastającego Bernarda. Inżynier Toddy był tym, który jako rzeczoznawca oceniał jego zabawkę. Pewnie rozumiał, że biednemu chłopcu coś więcej się należy niż 5 doliodów, ale jak miał to powiedzieć współwłaścicielowi jednego Z największych przedsiębiorstw Celestii, który już przecież zapłacił?

Po roku pracy w warsztatach Frondy'ego życie Bernarda wkroczyło w nowy etap. Toddy zajął się nim. Jemu zawdzięczał Bernard swoje 600 doliodów, jemu także zawdzięczał, że nie nabawił się tej okropnej choroby, która mieszkańców górnych poziomów przygarbiała przedwcześnie. Inżynier był samotny i chciał prawdopodobnie przekazać spadkobiercy swoją wiedzę. A może pragnął także wyrównać niesprawiedliwość zagrabienia przez Frondy'ego dziecinnej zabawki?

„Z tą jego śmiercią też nie była czysta sprawa — rozmyślał Bernard. — Trudno uwierzyć, żeby poszedł na basen w nocy i ni stąd, ni zowąd utopił się. Przecież pływał świetnie. Pewnie naraził się komuś dostojnemu albo za dużo wiedział. Oni takich diabelnie nie lubią”.

Bernard ocknął się z zadumy i spojrzał głęboko w oczy Malleta.

Mallet poruszył się.

— Może wydaje ci się, że wyciągam sprawy, które były i nie wrócą — zaczął z wolna.

— Właśnie dobrze, że przypomniałeś mi tamto — przerwał Bernard. — Teraz zwłaszcza… Mów dalej. To sprowadza człowieka na ziemię. Trzeźwo mówisz.

— Cóż dziwnego? Trzeźwy jest świat, w którym żyjemy. Cholernie trzeźwy. Ale ty się śpieszysz, a ja przyszedłem w innej sprawie. Jeśli napomknąłem o rzeczach, które dobrze znasz, to nie dlatego, żeby winszować ci bądź co bądź kariery, i nie dlatego, żeby ją potępiać. Chciałem po prostu przypomnieć ci, kim byłeś ty, kim był twój ojciec…

Przysunął się bliżej.

— Chciałbym z tobą porozmawiać w cztery oczy — rzucił ściszając głos.

— Przejdźmy do pracowni — rzekł Bernard wstając.

— Czy nie ma tu gdzie aparatów podsłuchowych? — Mallet rozejrzał się podejrzliwie po ścianach i podłodze.

— Wykluczone. Moja w tym głowa i interes. Czego się obawiasz?

— To, co powiem, nie powinno przesiąknąć poza te ściany. Wiem, że ty umiesz trzymać język za zębami, ale „sprawiedliwcy” mają nie tylko długie ręce, ale i dobre uszy. To, co powiem, jest sprawą może nawet i gardłową.

— Nie obawiaj się. Więc co takiego się stało?

— Nic się nie stało, mam tylko do ciebie pewną prośbę. A właściwie dwie prośby.

— Wiesz, że zrobię wszystko, co będę mógł.

— Że będziesz mógł, to wiem, ale chodzi o to, abyś chciał.

— No mów wreszcie, o co chodzi — zniecierpliwił się Bernard.

— Znasz Korlę? Franciszka Korlę? Tego, którego zwolnili ze Sial, gdy się rozchorował na reumatyzm?

— Znam. Chcesz, abym mu w czym pomógł? Oczywiście. Zrobię, co będę mógł.

— Nie o to chodzi. Korla ma osiemnastoletniego syna, Will mu na imię. Niezwykle zdolny chłopak. Stary Horsedealer uczył go matematyki i fizyki, inżynier Smith uczył go chemii. Dużo też od Hartleya skorzystał. Otóż dobrze by było, gdybyś się nim zajął.