Konstruktor nie mógł wiedzieć o decyzji porwania Jima Bradleya, powziętej przed samym aresztowaniem Malleta. W tym czasie, gdy na stacji rakiet toczyła się walka między policją a grupą Nieugiętych, Bernard, zgodnie z poleceniem Malleta, postanowił nawiązać kontakt z Horsedealerem. Był pewny, że stary filozof zrobi wszystko, by im pomóc. Jako najlepiej zorientowany w dziwnych i zawiłych zagadnieniach, które stały się aż nazbyt ważne dla życia Celestii, mógł wnieść do planu dalszego działania niezwykle cenne uwagi i koncepcje. Ponadto, był on nie mniej popularny od Malleta.
Bernard napisał krótki list do Horsedealera, w którym w nieco zawoalowanej formie informował go pokrótce o tym, co wiedział o tajemniczej rakiecie i planach Summersona. List ten, bez adresu i podpisu, miał wręczyć filozofowi Tom, informując jednocześnie o sytuacji trojga zbiegów. Gdyby Horsedealer wyraził gotowość bezpośredniego skomunikowania się z Krukiem, chłopiec miał go przyprowadzić do kryjówki.
Niestety, cały plan został przekreślony już na wstępie. Tom nie zdążył jeszcze opuścić 85 poziomu, gdy natknął się na agenta policji.
I oto teraz stał przy drzwiach prowadzących na korytarz, nie wiedząc, co czynić.
„Może jednak jeszcze raz spróbuję — rozmyślał. — Jeśli mnie ten policjant nie zauważył, to z pewnością myśli, że gdzieś daleko uciekłem, więc chyba już się tu nie kręci. A jeśli znów go spotkam? — uczuł zimny dreszcz. — Jeśli on mnie złapie, to list i klucze dostaną się w ich ręce. Co wtedy będzie ze mną? Co będzie z ojcem, Berem i tamtymi? Czy nie byłoby lepiej wrócić do Bera? Nie. Tak też niedobrze!”
Pierwszy raz w życiu to, o czym słyszał w opowiadaniach i czytał w sensacyjnych ilustrowanych książeczkach, stawało się rzeczywistością. Niestety, sytuacja, mimo smaku wielkiej przygody, nie była wcale tak przyjemna, jak się o tym czytało w zeszytach Greena lub słyszało z opowiadań ojca. Żaden niezwykły pomysł nie przychodził biednemu bohaterowi wyśnionych marzeń do głowy, mimo że według autorów sensacyjnych opowiadań takie pomysły zawsze w ostatniej chwili powinny się zjawić. Również żaden szczęśliwy przypadek nie rozwiązywał trudnej sytuacji. Minuty upływały, a Tom tkwił jeszcze przy drzwiach.
„Trzeba choć wyjrzeć na korytarz przez szparę — postanowił wreszcie. — Te drzwi rozsuwają się dość cicho, więc jeśliby nawet ktoś tu czatował, nie usłyszy”.
Ujął obiema rękami metalowe uchwyty. Drzwi były takiej konstrukcji, że wystarczyło tylko nacisnąć jeden z uchwytów, aby rozsunęły się same. Nie chcąc, aby otwarły się od razu zbyt szeroko, należało je przytrzymać.
Tom miał już nacisnąć uchwyt, gdy nagle zamarł w bezruchu.
Do uszu jego dobiegł przytłumiony szmer rozmowy: za drzwiami rozmawiali jacyś ludzie. Z bijącym sercem Tom przyłożył ucho do drzwi, lecz natychmiast odskoczył. Usłyszał charakterystyczny dźwięk klucza.
Nie miał już ani chwili do stracenia. Zapominając w strachu o konieczności zachowywania się jak najciszej, puścił się biegiem w przeciwległy koniec długiego korytarza. Dobiegł do drzwi oznaczonych numerem 57 i wyciągnąwszy klucze począł gorączkowo dobierać właściwy.
Wreszcie znalazł. Rozległ się szczęk metalu i drzwi rozsunęły się. Wskoczył do środka. Na zamknięcie drzwi wystarczyły sekundy, lecz jednocześnie między zasuwającymi się płytami Tom ujrzał z przerażeniem otwierające się drzwi wejściowe, a za nimi kilku mężczyzn z pistoletami w rękach.
W tej samej chwili, jakby w ścisłym związku z pojawieniem się policji, nastąpiło coś, czego początkowo Tom nie mógł zrozumieć. Dopiero później uświadomił sobie, co się stało.
To bijący nieustannie z sufitu, tak jak w większości pomieszczeń Celestii, równomierny, stały blask przygasł na moment, rozjarzył się, przygasł, znów się rozjarzył i znów na chwilę przygasł.
— Jak ten czas się wlecze — westchnął Dean spoglądając na zegarek. Choć dopiero pół godziny minęło od opuszczenia przez Toma kryjówki zbiegów, nie mógł on ukryć ogarniającego go coraz bardziej niepokoju.
— Ten mały wygląda na mądralę — mówiła wyciągnięta na stosie szmat Daisy. — Powinien dać sobie radę.
— Tom jest rezolutnym chłopcem — odparł Bernard nie podnosząc głowy znad notesu, w którym coś obliczał. — A ponadto zna świetnie Celestię, więc z pewnością bez trudu dotrze do Horsedealera. Chyba że i Horsedealera zamknęli.
— Więc mówisz, Ber, że ten stary Horsedealer bardzo dużo mógłby nam wyjaśnić? — odezwał się Dean. — Wiesz, ja sam tego wszystkiego, co mówiłeś, nie mogę w żaden sposób uporządkować w głowie. Niby rozumiem, że zbliża się do nas jakaś rakieta, i to z Towarzysza Słońca, ostatecznie mogę uwierzyć, że są to diabły, choć nie potrafię sobie ich wyobrazić. Rozumiem również, że Summerson obawia się, słusznie czy niesłusznie, aby nie zniszczyły Celestii. Ale czemu usiłował za wszelką cenę ukryć, że chodzi tu o przygotowanie miotacza do walki?
— A w ogóle, jak może nas ten miotacz obronić? Oni mogą mieć taki sam albo lepszy i prędzej nas „zdmuchnąć” — dorzuciła reporterka. — Skąd Summerson wie, że te diabły mają gorszy miotacz?
Upraszczasz zagadnienie, Daisy — pokręcił głową Roche. — Przystosować miotacz do obrony trzeba nawet wtedy, jeśli się nie ma takiej pewności.
— A po co?
— Jak to — po co? Czy można zdać się na ich łaskę i niełaskę?
— A jeśli nas wcześniej „zdmuchną”?
— No, to już trudno.
— A jeśli nie mają zamiaru zniszczyć Celestii, a my ich „zdmuchniemy”, jak tylko wejdą w naszą strefę dezintegracji? — nie ustępowała Daisy.
— Chyba nie będą tacy głupi i spróbują się przedtem porozumieć z nami. Zresztą głos, który usłyszałem na zewnątrz, można właściwie uznać za próbę nawiązania kontaktu. Bo zdaje się nie ulegać wątpliwości, że to był głos z tamtej rakiety.
— A więc nie chcą nas zniszczyć?
— Tego z pewnością powiedzieć nie można. Próba nawiązania łączności może być podstępem. Prezydent może mieć jakieś podstawy.
— Więc co? — oburzyła się dziewczyna. — Ber miał się zgodzić na żądanie Summersona? Roche wzruszył ramionami.
— Nie wiem. Skąd ja mogę wiedzieć? Słuchaj, Ber! Skończ z tymi obliczeniami i pogadaj z nami po ludzku. Ja dotąd jeszcze nie rozumiem, dlaczegoś odmówił Summersonowi. Jeśli nawet wiedziałeś, że to nieczysty interes, to trzeba było jakoś kręcić, udawać, że się godzisz, a nie odmówić z miejsca.
Bernard podniósł wzrok znad notesu i przez chwilę patrzył na przyjaciela, jakby nie mógł zrozumieć jego słów.
— W tej chwili przebudowa tylnego miotacza może być zakończona — powiedział wreszcie. -Jeśli oczywiście Jim da sobie radę. Właśnie dokonałem przeliczenia czasów wszystkich niezbędnych robót. Zakładając, że Jim przystąpił do montażu w dwie godziny po mojej rozmowie z prezydentem, obecnie mógł już uporać się z robotą. Wynika stąd, że w każdej chwili rakieta może być zniszczona.
Dean, który jeszcze przed chwilą chciał dyskutować z Bernardem, czy słusznie postąpił odmawiając udziału w przebudowie miotaczy, teraz zapytał odruchowo:
— Ale jak do tego nie dopuścić?
— Nie wiem. Nie wiemy zresztą, jak daleko od nas znajduje się rakieta. W każdym razie trzeba działać. Liczę na Horsedealera. Dużo jest racji w tym, co mówiłeś. Niestety, rozmowa z Summersonem wbrew mojej woli zeszła na ślepe tory. Nie wytrzymałem nerwowo. Wiem, że na mnie spada w dużym stopniu wina za sytuację, w jakiej się znaleźliśmy, i rozumiem twoje rozgoryczenie. Ale, wierzcie, nie chciałem tego. Zresztą, nie myślcie, że chcę w ten sposób zmniejszyć moją winę, lecz wydaje mi się, iż nasz los został przypieczętowany przez Summersona jeszcze wczoraj, gdy kazał nas zamknąć na zewnątrz. Bo z pewnością była to jego sprawka.