— Ja? — zdziwił się Bernard.
— Tak, ty. Wiem, że twoim asystentem jest Jim Bradley. Na oficjalne przyjęcie drugiego ucznia, zwłaszcza z „szarych”, Summerson ci nie pozwoli. Nie o to nam zresztą chodzi, aby dawać „sprawiedliwcom” jeszcze jednego wybitnego fachowca, który będzie im służył. Chodzi o to, abyś ty wykształcił Willa na wysoko wykwalifikowanego specjalistę, i to nie w jednej dziedzinie. Chodzi o to, abyś mu dał swą wiedzę. Oczywiście o tym, że ty go uczysz, nie może nikt wiedzieć. Wiesz najlepiej, jak „sprawiedliwcy” dbają o tajemnicę wszystkich urządzeń.
Bernard był zaskoczony propozycją. Cóż za dziwne pomysły ma ten Johnny…
— Po co mam go uczyć, jeśli nadal będzie tak jak jego ojciec klepał biedę? Mallet skrzywił się niechętnie.
— Więc odmawiasz?
— Nie odmawiam, ale nie rozumiem celu tej całej kombinacji.
— Chcemy mieć swego człowieka, wybitnego fachowca, który będzie znał na wylot Celestię, a jednocześnie będzie jednym z nas — „szarym”. Takim jak jest Horsedealer.
— Ale po co, u diabła?
— Po to, aby było nam lepiej — odrzekł John ukrywając z trudem niezadowolenie, w które wprawiała go indagacja Kruka.
— No i w czym ci taki specjalista bez stanowiska pomoże?
— Pomoże i to bardzo. Dam przykład. Jest to właściwie moja druga prośba. Wiesz sam, jaki zaduch panuje w dzielnicy niewolników. Morgan ogranicza im stale procent tlenu, oszczędza, jak mówią: „na ostatnią godzinę”…
— Nigdy nie posądziłbym o to Franka Morgana…
— Nieważne, skąd wyszła inicjatywa. Niewykluczone, że któryś z dyrektorów Morgana dogadał się z kierownictwem innych przedsiębiorstw, do których należą niewolnicy. Nie bardzo jednak wierzę, aby to odbywało się bez wiedzy Morgana. W każdym razie ktoś na tym nieźle zarabia. Chodzi o to, aby pomóc czarnym. Otóż Will razem z kilkoma zaufanymi technikami opracował projekt pewnych urządzeń. Taki aparat będzie można ustawić w jakimś niewidocznym miejscu. Powiedzmy, na polach Mellona, aby wyciągał tlen z powietrza tam, gdzie go jest w nadmiarze. Później przeniesie się tę substancję chłonną na dolne poziomy i wyciągnie z niej tlen. Urządzenie to jest oparte na tej samej zasadzie, co pochłaniacze Morgana. W ten sposób damy trochę więcej tlenu czarnym.
— Ależ to kradzież!
— Mówisz, że kradzież? Przecież tu chodzi o powietrze — rzecz niezbędną do życia. Czy ty wiesz, co to za tortura, gdy się pozbawi kogoś dostatecznej ilości tlenu? Dowiedziałem się o tym, gdy mnie przed trzema laty przesłuchiwały zbiry Godstona. Zresztą, to nie kradzież, a po prostu odebranie złodziejom łupu.
— Tak. Masz rację. Ale… — zawahał się Bernard. — No więc, czego chcesz „de mnie?
— Abyś pomógł rozwiązać pewne trudności techniczne.
— Nie chcę się mieszać do tej historii.
— Wystarczy, że przejrzysz szkice i poczynisz poprawki. Więc jak?
Bernard toczył z sobą walkę. Czuł, że Mallet ma rację i jego, Kruka, obowiązkiem jest pomóc w ratowaniu tamtych z dołu. A jednak… Był przecież generalnym konstruktorem rządowym, miał wkrótce stać się udziałowcem Sial i zięciem wszechwładnego prezydenta Summersona.
— Teraz sam rozumiesz, dlaczego chcemy mieć swego własnego wybitnego specjalistę — rzekł z westchnieniem Mallet. — Ty, niestety, już zbyt daleko odszedłeś od nas. Za wcześnie zginął Toddy…
Słowa Malleta zastanowiły Bernarda. Czyżby Toddy stał się jego mistrzem nie tylko z własnej inicjatywy? Chciał teraz wiedzieć wszystko. Natychmiast…
— Powiedz mi, Johnny, szczerze. Czy to, iż zostałem asystentem Toddy'ego… — nie dokończył, wpatrując się z napięciem w twarz Johna.
— Tak. Toddy, choć nie pochodził z „szarych” jak ty, był jednak nasz. Tyś miał być jego następcą nie tylko na stanowisku konstruktora rządowego… Zginął jednak zbyt wcześnie. Potem tamci, „sprawiedliwcy”, potrafili przewrócić ci w głowie.
— Ależ Johnny! Jak możesz tak mówić? Mallet nie odpowiedział. Patrzył tylko ze smutkiem w oczy Bernarda. Kruk jednak nie wahał się już dłużej.
— Czy masz te szkice przy sobie?
— Mam — Mallet sięgnął do bocznej kieszeni kombinezonu i wyciągnął duży notes. — Tu są odręczne szkice i obliczenia Willa. Znajdziesz tam również projekty kilku innych aparatów i pomysły ulepszeń. Zorientujesz się, co chłopak umie.
Kruk począł machinalnie przerzucać kartki. Naraz uwagę jego przykuł jakiś rysunek. Na twarzy konstruktora odbiło się zdziwienie.
— Przecież to…
— Tak — uśmiechnął się John. — To reflektor Green-Bolta. I tym też trzeba się interesować. Teraz Bernard zrozumiał, dlaczego Mallet przypomniał mu ponurą scenę z lat młodości.
— Czy… czy… Czy to prawda, że stowarzyszenie Nieugiętych działa nadal? — zapytał ściszając odruchowo głos. — Podobno…
— A więc, jak się umawiamy? — przerwał John. — Mówiłeś, że jesteś bardzo zajęty, ale chyba trochę czasu znajdziesz, aby zająć się tym notesem.
— Za parę dni będę miał więcej czasu. Dam ci znać. Ustalimy wówczas również zasady kontaktu z Willem. Proszę cię jednak, pamiętaj, że niezależnie od tego, jak potoczą się moje losy, pozostanę zawsze sercem z wami — dodał uświadamiając sobie, jakie wrażenie może wywrzeć na Mallecie wiadomość o jego małżeństwie ze Stellą Summerson i udziale w Sial.
— Oj, Ber! — odrzekł z westchnieniem John. — Serce to jeszcze bardzo niewiele. Czy mogę na ciebie liczyć?
— Możesz — potwierdził Bernard z przejęciem. Nagle dał się słyszeć krótki dzwonek.
— Wracajmy do pokoju — rzucił nerwowo Bernard chowając pośpiesznie notes do szuflady. W chwilę później do jadalni wszedł inspektor z teczką. Obrzucił Malleta nieprzyjaznym spojrzeniem i podchodząc do konstruktora powiedział:
— Ja w służbowej sprawie do pana… Kruk ruchem ręki wskazał drzwi do pracowni. Gdy znaleźli się sami, funkcjonariusz policji otworzył teczkę i wysypał jej zawartość na stół.
— Dwadzieścia dwie kopie — oświadczył. — Wszystkie. Niech pan sprawdzi. Kruk usiadł i zaczął przeliczać. Pomylił się, zaczął liczyć od początku, wreszcie wykrztusił „w porządku”, niepewnie spojrzał na inspektora i machinalnie podpisał podsunięte mu pokwitowanie.
Po wyjściu inspektora wrócił do jadalni, lecz nie zastał już Malleta.
Stał chwilę z kopiami planów w rękach. Jeszcze raz wpatrzył się w nie, jak gdyby oczom nie wierzył.
Summerson poobcinał rogi. I to tylko tam, gdzie była owa zagadkowa pieczęć — porównywał niedawne spostrzeżenia poczynione bezpośrednio przed zabraniem planów przez inspektora… Niezrozumiała treść pieczęci, tajemniczy wyraz i zaraz dalej data. Data sprzed przeszło czterystu lat! To wszystko utkwiło mu wyraźnie w pamięci. Niejasne, ale gwałtowne wątpliwości rosły w jego umyśle. Nigdy nie dowierzał Summersonowi. Teraz postanowił dociec prawdy za wszelką cenę.
— Waszyngton 23.03.1982… — wyszeptał w zamyśleniu. Wyciągnął notes i na wyrwanej kartce napisał:
Biuro Studiów Wojny Kosmicznej. CM-2 Wm 4a. Zatwierdzone do budowy. Waszyngton 23.03.1982 r.
Tajemnica przestaje być tajemnicą
Kruk nerwowym ruchem odgarnął włosy. U jego stóp leżała plaża otaczająca wąską podkową basen. Przemywany co kilka dni jasnokremowy piasek, którego wszystkie ziarenka były jednakowe kształtem, miligramową masą i prostym składem chemicznym, stwarzał złudzenie, że dopiero co wyrzuciła go prądem wody natura, by w tej dziewiczej formie ujrzeli go ludzie i nazwali plażą. Ale tylko około stu mieszkańców posiadało przywilej korzystania z tego komfortowego kąpieliska, zwanego od niepamiętnych czasów Jeziorem.