Выбрать главу

Po zreferowaniu przez Krawczyka wyników dotychczasowych obserwacji i prób nawiązania łączności z Celestią, dyskusję zagaiła przewodnicząca rady, fizjolog Kora Heto, oddając głos Sokolskiemu.

Osiemnaście par oczu zwróciło się na młodego uczonego.

— Zbliżamy się obecnie do CM-2 ze stałą prędkością równą 100 m/sek. Jeśli się nie zatrzymamy, za 52 godziny miniemy CM-2, przechodząc obok niego w odległości 500 km. Trzy godziny temu weszliśmy w teoretyczną strefę zagrożenia, za jaką możemy uważać przestrzeń w odległości poniżej 20 000 km od CM-2. Praktycznie jednak nie wydaje się prawdopodobne, aby ich miotacz miał większy zasięg niż 6000 km. Opieramy się tu na starych planach CM-2 jeszcze z okresu jego budowy, wobec jednak stosunkowo niewielkiej prędkości 50 km/sek. względem Słońca, późniejsza przebudowa miotaczy wydaje się nieuzasadniona. Ponadto, z uwagi na prymitywną ich konstrukcję, rozszerzenie strefy spowodowałoby poważne zmniejszenie celności, nie mówiąc już o tym, że musieliby przebudować również urządzenia energetyczne, a przede wszystkim reaktor jądrowy. Tak więc wejście w strefę dezintegracji CM-2 nie powinno nastąpić szybciej niż za 35–36 godzin. Dokładnych pomiarów strefy dokonam po zakończeniu tej konferencji.

Wiktor urwał na chwilę, po czym wyjaśnił zwięźle główny problem, który powinna rozstrzygnąć narada:

— Musimy obecnie zadecydować, czy zatrzymamy się przed granicą strefy dezintegracji CM-2 aż do chwili nawiązania łączności, czy też przejdziemy przez strefę wygaszając fale wysyłane przez radar ich miotacza i zatrzymamy się w przewidzianej planem odległości 500 km. Chciałbym zaznaczyć, że nie możemy zupełnie przewidzieć, kiedy uda się nam nawiązać łączność, i że szkoda czasu, by tkwić nieruchomo w odległości 5–7 tysięcy kilometrów od celu.

Podniosło się kilka rąk.

— Wydaje mi się jednak — rozpoczął skośnooki chemik Sun — że wejście Astrobolidu w strefę dezintegracji CM-2 musi być wykluczone ze względów zasadniczych. Nie wiemy, czy nie mogą oni zmieniać długości fali nadawanej przez radar ich miotacza. A nagła zmiana, o ile dobrze rozumiem zagadnienie, równałaby się katastrofie. Ponadto chciałbym się dowiedzieć, jakie środki planujecie zastosować w celu nawiązania łączności z CM-2, jeśli kontakt radiowy zawiedzie zupełnie. Tyle na razie.

Sokolski podniósł rękę, prosząc ponownie o głos.

— Mylisz się — zwrócił głowę w stronę Suną — twierdząc, że może grozić nam katastrofa, gdyby zmieniono długość fali. Urządzenie wygaszające fale działa w ten sposób, że w niezwykle drobnym ułamku sekundy nastąpi automatyczne dostrojenie do danej długości fali. Ale nie to jest najważniejsze. Badanie strefy dezintegracji przez ostrzeliwanie boczne wykazało przecież niezbicie, że ich miotacz nie reaguje na ciała przelatujące obok. My zaś posuwamy się tą samą drogą co wystrzelone rakiety, istnieje więc pełna gwarancja bezpieczeństwa. Przechodząc do ostatniego pytania: najważniejszą nieradiową próbą zwrócenia uwagi na nas będzie ostrzeliwanie CM-2 wprost. Metody tej nie można było stosować wcześniej, gdy szybkość Astrobolidu względem CM-2 wynosiła choćby tylko kilkaset kilometrów na sekundę, nie mówiąc już o paru tysiącach, jakie jeszcze przed trzema dniami miał nasz statek. Przy tak wielkich prędkościach uderzenie ciała o masie kilku gramów w pancerz CM-2 spowodowałoby potężną eksplozję. Teraz, gdy nasza prędkość jest niewielka, możemy ostrzeliwać ich kulami papierowymi, poruszającymi się z prędkością l km/sek., co nie stanowi żadnego ryzyka, jeśliby ich miotacz nie działał. Mam więc zamiar wystrzelić w ich kierunku trzy kule w odstępach co dwie sekundy. Jeżeli miotacz jest czynny, to nastąpi trzykrotny wyrzut cząstek. To powinno zwrócić uwagę wszystkich mieszkańców CM-2, gdyż ten typ miotacza pochłania bardzo dużo energii, co wywołuje przygaszenie światła. Inne metody zależne są od decyzji, gdzie się mamy zatrzymać.

Znów podniosło się kilka rąk. Padały pytania dotyczące niektórych szczegółów technicznych dotychczasowych prób porozumienia się, jak i projektów na przyszłość. Wyjaśnień udzielali bądź Rita, bądź też Wiktor. Większość uczonych opowiadała się za przejściem przez strefę dezintegracji.

Padały również nowe propozycje. Najmłodszy z uczonych — fizyk Władysław Kalina postawił wniosek, aby za dwa dni, po zatrzymaniu się Astrobolidu obok CM-2, wysłać „radiozwiadowcę” zwanego „Łazikiem”, który by spróbował dostać się do wnętrza metalowego dysku. Propozycja ta spotkała się z aprobatą, gdyż wszyscy byli już zniechęceni bezskuteczną grą sygnałów.

Lecz oto zabrał głos przysłuchujący się dotąd w milczeniu dyskusji geolog Igor Kondratiew. Znacznie młodszy od Krawczyka, cieszył się nie mniejszym od niego autorytetem, tworząc wraz z Andrzejem, Korą i Mary Sheeldhorn niejako sztab Astrobolidu.

— Nie wiem, czy słuszne jest — rozpoczął jakby z wahaniem geolog — że przechodzimy do porządku dziennego nad tym, co powiedział na zakończenie swego sprawozdania Andrzej. Chodzi mi o to, że naprawdę gra sygnałów jest nie tylko dziwna, lecz i niepokojąca. Cóż to za zagadkowe zachowanie się: wiedzą o naszej obecności, a nie czynią nic, aby nawiązać z nami kontakt? Jak to wytłumaczyć?

Urwał i dopiero po chwili, jakby z trudem dobierając słowa, ciągnął dalej:

— Nie znamy tych ludzi. Nie wiemy, co się tam dzieje. Jakie panują tam stosunki ekonomiczne, socjalne, jeśli nie powiedzieć wprost — kto tam rządzi? Chodzi o to, że w ogóle nie wiemy, co oni o nas myślą. A przynajmniej ci, którzy obsługują sondę radiolokacyjną, bo zdaje się, jak wynika z dziwnych słów złapanych przez szukacz, nie wszyscy mieszkańcy CM-2 wiedzą o naszej obecności. A to może być bardzo ważne.

Zamyślił się.

— Powiedz mi, Witia — zwrócił się do Sokolskiego — czy do uruchomienia miotacza konieczny jest impuls otrzymany od sondy?

— Zasadniczo tak, bo przecież trudno przypuścić, aby ktoś nastawiał miotacz ręcznie, na podstawie osobnych pomiarów kątowych. W ten sposób nie mógłby zniszczyć z odległości 5000 km żadnego ciała, którego średnica byłaby mniejsza od jakichś, powiedzmy, 5 metrów. A tym samym miotacz nie spełniałby swego zadania.

— Tak sądzisz? Może… Kondratiew znów zamyślił się.

— Może masz i rację — podjął po chwili. — Trudno przypuszczać, aby uczynili taką niedorzeczność i zamiast sprzężenia z radarem kierowali miotaczem ręcznie. Ale — zrobił krótką pauzę — nie zwalnia to nas od obowiązku zachowania maksimum ostrożności. Tak, ostrożności — powtórzył widząc zdziwienie pomieszane z niedowierzaniem na twarzach większości uczonych. -Dlatego też stawiam wniosek: wysłać „Łazika” nie za dwa dni, lecz natychmiast, i wysłać go nie po to, aby już teraz próbował dostać się do wnętrza CM-2, lecz aby stale przebywał w pobliżu tego miotacza, który mógłby nam zagrażać. Inaczej mówiąc, chodzi mi o to, aby „Łazik” czuwał nad naszym bezpieczeństwem przez cały okres przebywania Astrobolidu w strefie zagrożenia.

Umilkł. Nikt nie kwapił się z zabraniem głosu.

— Absurd — przeciął nagle ciszę Renę Petiot. Biolog, pełniący jednocześnie funkcję inżyniera gospodarczego Astrobolidu, zerwał się z miejsca i wyrzucił z siebie szybko potok słów. — Hipoteza Igora to zupełny absurd. Mimo całego szacunku, jaki mam dla jego zdania, tym razem muszę stwierdzić, że się chyba myli. Cóż za powód mieliby ci ludzie, aby kierować miotacz przeciw nam? Jeśli nawet boją się nas, dlaczegóż zaraz mieliby niszczyć Astrobolid i to zupełnie bez prób nawiązania łączności? Powiedz konkretnie — zwrócił się do geologa — na czym opierasz tę hipotezę, bo ja zupełnie nie rozumiem…