Konstruktor wszedł wprost na piasek omijając prawidłową drogę wiodącą przez szklaną kulę, w której znajdował się bufet i szatnia. Portier znał go dobrze, więc nie zapytał o kartę wstępu.
Powietrze było tu wyjątkowo świeże i przepojone delikatnym zapachem bzu, unoszącym się z wody basenu. Kruk rozebrał się szybko i stanął nad brzegiem. Spojrzał z zadowoleniem w białe, świecące lustro dna, które wydawało mu się o wiele bliższe, niż było w rzeczywistości.
Rozpostarł ręce i skoczył w czystą toń. Wypłynąwszy na środek odpoczywał patrząc w górę. Ogromne malowidło, dzieło nieprzeciętnego artysty, przedstawiało piękną, młodą kobietę z długimi złocistymi warkoczami. Jedną nogą kobieta oparła się o coś przypominającego płaski, symetrycznie pofałdowany talerz.
Kruk przypomniał sobie, że stary nauczyciel Horsedealer mówił mu kiedyś, iż treścią obrazu jest jakaś bajka, której nikt już nie potrafi opowiedzieć, to zaś malowidło stanowi podobno kopię dawno zaginionego, sławnego ongiś obrazu.
Ludzie podziwiali malowidło, podziwiali piękność młodej kobiety, dziwili się jej niezwykle harmonijnym proporcjom ciała i gładkiej cerze, a zwłaszcza smukłej, kształtnej szyi, jakże różnej od szyi niemal wszystkich mieszkańców Celestii, zdeformowanych zaburzeniami tarczycy. Niektórzy mówili, iż tak będą wyglądać kobiety na Juvencie — ziemi obiecanej ludziom przez Boga.
Kruk czuł się rześko i świeżo, był zadowolony, iż pomimo aż tak naglącej roboty, a raczej właśnie dlatego, przyszedł na basen. W najbliższych dniach będzie musiał zrezygnować z rannej kąpieli. Wiedział, że minuty jego są drogie, wierzył, że wyścig z czasem, zwycięski wyścig, uczyni go panem wielkiego szczęścia, które narzuciło mu się samo. Patrzył wciąż w górę, coraz słabiej dostrzegając zaklęte pędzlem mistrza piękno. Oddawał się marzeniu.
Kąpiących się o tak wczesnej porze było niewiele. Nie spostrzegał ich zresztą. Nie widział też zgrabnej, czarnookiej dziewczyny o figlarnie zadartym nosku, która ulokowała się obok jego ubrania.
Daisy Brown — reporterka telewizyjna — położyła się na piasku i sięgnęła do małej torebki z żółtego plastyku. Wyjęła lustrzaną puderniczką, zdjęła czepek i rozczesywała włosy. Szybko przerzuciła wnętrze torebki — papierosów nie było. Do bufetu iść jej się nie chciało. Rozejrzała się wokoło. Spostrzegła Kruka — płynął wzdłuż basenu, wolno, nie patrząc na brzegi. Wiedziała, że Bernard zawsze nosi przy sobie papierosy. Potoczyła się po piasku do miejsca, w którym leżała jego bluza. Szybkim ruchem rozsunęła zamek błyskawiczny.
Nie była to kradzież. Znali się od dzieciństwa i miała pewność, że kiedy poczęstuje go „Old Mellonem”, a później wyjaśni, skąd ma papierosy, Bernard roześmieje się tylko i powie: „możesz częściej”.
Lecz oto Daisy, zamiast pudełka papierosów, wyciągnęła mały portfelik, z którego wypadła na piasek złożona w czworo kartka papieru. Wydało się jej, że to los prezydenckiej loterii. Postanowiła zobaczyć numer i powróżyć, czy wygra. Była przesądna: wierzyła w szczęśliwe i pechowe skojarzenia cyfr.
Rozwinęła papier. Zaciekawienie jej wzrosło na widok dużej owalnej pieczęci, której artystyczne walory mogła parokrotnie podziwiać. Była to tradycyjna pieczęć osobista prezydenta.
Daisy szeroko otworzyła oczy. Jej zaciekawienie ustąpiło miejsca osłupieniu: pieczęć była jeszcze niczym w porównaniu z treścią pisma, która podziałała na reporterkę jak wstrząs elektryczny.
Daisy lubiła swój zawód, w którym pracowała od trzech lat. Będąc zdolną i pracowitą wierzyła w swoją przyszłość, nie miała jednak wielkich szans na to, żeby się wybić: brakowało jej pieniędzy i oparcia w średniej sferze. Pamięć ludzka łatwo sięgała czasów, kiedy ojciec jej był dozorcą magazynów w zakładach włókienniczych van Moore'a. Później, kiedy z ciułanych latami oszczędności założył nędzny sklepik z zabawkami, wypominano mu tamto. Niejeden dwuznacznie kręcił głową: skąd ten „szary” dorobił się na tyle, żeby móc uniezależnić się od van Moore'a?
Daisy jako kobiecie było jeszcze trudniej: nie tylko zmniejszało jej to pensję o połowę w stosunku do kolegów. Dogmat biblijny o umysłowej niższości kobiet towarzyszył jak zmora każdej, która chciała zdobyć niezależność, własną pracę, własne pieniądze. Wyjątek stanowiły piękności, pod warunkiem, że nie narażały się szefom niemiłą obojętnością, niewdzięcznością — jak oni to nazywali zazwyczaj. Daisy nie zaliczała się do nich.
Pole do działania miała dość ograniczone. Pisała i mówiła o rzeczach powszednich, o tym, co inni wiedzieliby i bez jej audycji. Że ubierała to w ładną formę, że miała zacięcie do pióra — utrzymywała się jakoś na powierzchni. Parokrotne pochwały Greena, głównego właściciela i dyrektora węzła telewizyjnego, pozwalały jej snuć jaką taką nadzieję na przyszłość, o ile czyjaś nieoczekiwana podłość lub intryga nie zwichnie jej drogi życiowej.
W tej chwili trzymała w ręku klucz, który powinien otworzyć przed nią drogę do kariery.
— Kariera!!! — zaszumiało jej w uszach.
Uprzytomniła sobie, że przecież nie może ukraść tego, co znów dla kogoś jest karierą i czymś o wiele droższym.
Odwróciła się plecami do wody i rozłożyła kartkę na piasku tak, aby to nie zwróciło niczyjej uwagi. Otworzyła notes i słowo po słowie, wiersz po wierszu rzucała na papier zawrotnie szybki, ale dokładny stenogram.
Kruk podpływał do brzegu, gdy reporterka schodziła już z piasku. W okamgnieniu znalazła się w szatni, byle jak najszybciej stanąć przed Greenem, zapoznać go z wiadomością, jakiej mu nigdy nie przyniósł żaden z dziennikarzy.
— Kariera!!! — stuknęła winda unosząc Daisy tam, dokąd ją pchnęła żądza powodzenia.
Wychodząc od prezydenta Kruk miał głowę zaprzątniętą łańcuchem dziwnych spraw, którego poszczególne ogniwa rwały się, nie tworząc logicznej całości. Najbardziej ciekawił go tajemniczy napis usunięty przez Summersona z planów miotacza, ale Kruk nie mógł indagować o to prezydenta. Krótka rozmowa dotycząca szczegółów technicznych przebudowy, zakończona akceptacją planów opracowanych przez Kruka, nie przyniosła rozwiązania zagadki.
Konstruktor zjechał windą na dwunasty poziom do biur Sialu, gdzie szybko załatwił formalności i otrzymał zapewnienie, iż zakłady przystąpią niezwłocznie do wykonania zamówienia. Zaopatrzony w odpowiednie zlecenia postanowił natychmiast udać się do dzielnicy przemysłowej. Właśnie skręcił w korytarz prowadzący do windy centralnej, gdy niespodziewanie wyłoniła się przed nim wysoka, chuda postać i rozkrzyżowawszy ręce w milczeniu zagrodziła mu drogę. Był to mężczyzna niewiele starszy od Bernarda, o ogromnym wolu i wyłupiastych oczach. Na ramiona miał narzucony żółty, poplamiony koc, z którego brzegów zwieszały się poprzyczepiane różnobarwne wstążki.
— Niech będzie pozdrowione po wszystkie czasy święte imię genialnego ojca naszego, jego ekscelencji prezydenta Edgara Summersona! — zawołał ochryple. — Niech będzie otoczone szacunkiem imię jego wiernego sługi, konstruktora Kruka! Zbliża się dzień ich triumfu!
— Dobrze, już dobrze, Harry — Bernard usiłował uwolnić się z oplatających go ramion. — Puść mnie. Bardzo się spieszę…
Twarz Harry'ego wyrażała rozpacz.
— Nie puszczę cię!
— Ależ Harry, uspokój się. Wszystko będzie dobrze… Konstruktor postąpił krok naprzód.
— Nie wolno! — zawołał obłąkany rozdzierająco.