Na odgłos dzwonka w hallu prezydent otrząsnął się z ponurego zamyślenia. Do gabinetu wszedł Godston.
— No i co zeznała? — niecierpliwie rzucił prezydent.
— Niestety, na razie nie udało się jeszcze niczego z niej wycisnąć. Widocznie była zbyt osłabiona upływem krwi, bo zemdlała podczas badań.
— Cucicie ją?
— Tak. Felczer energicznie się uwija.
— Skoro wróci do przytomności, zajmiesz się nią osobiście. Musisz wydobyć z niej, co potrzeba. To kobieta, istota słaba, nie obdarzona ani siłą woli, ani stanowczym charakterem. Poza tym możesz nie przebierać w środkach. Nic mnie nie obchodzi, co z nią zrobisz. Gdy wydostaniesz z niej wiadomość o miejscu pobytu Kruka i Roche'a, postaraj — się, dopóki będzie żywa i zdolna do dalszego indagowania, stwierdzić prawdomówność jej zeznań. Sądzę, że dasz sobie z nią radę. Zresztą, ty lubisz takie zajęcia… Teraz drugie, nie mniej ważne zadanie: musisz skontaktować się z Jimem Bradleyem. Byłoby najlepiej, gdyby on mógł osobiście zameldować się u mnie.
— Wybacz… — Co?
— W obecnej sytuacji jest to niemożliwe. Po pierwsze nie wiem, co się dzieje na nadpoziomie, bo przyległe okolice są opanowane przez tłum. Prócz tego Bradley nie przedarłby się przez osiemdziesiąt poziomów. Zbyt wielu ludzi go zna i tłum ryczy jednogłośnie, że nie pozwoli przebudować miotacza. Mówią, że miotacz ma służyć zgładzeniu jakichś ludzi, którzy lecą w rakiecie. Nie sposób wytłumaczyć im, że są to idiotyczne brednie.
— Spróbuj jednak wysłać kogoś na stację rakiet. I zajmij się tą Brown. No, jazda. Godston wyszedł.
Summersona nie mogły tak łatwo zmiażdżyć niepowodzenia. Przypominał kota, który spada zawsze na cztery łapy. Tym razem jednak cios był bardzo silny. Summerson kochał Stellę. Było to uczucie bardzo szczególne: w silnej, samolubnej miłości do córki kochał swoją krew, przedłużenie swojego „ja”.
Teraz zastanawiał się jeszcze nad innym palącym problemem: jak prędko Daisy Brown wyda zbiegów? Dawniej uważałby to pytanie za bezsensowne: wiadomo, że słaba, zastraszona kobieta wszystko wyzna podczas pierwszego przesłuchania. Nie mogło być inaczej! Ale obecnie dawne pojęcia poczęły w jego oczach nabierać nowych wymiarów. Doświadczenie paru ostatnich dni wskazywało, że fakty podważały wiele prawd dotąd niewzruszonych, uświęconych autorytetem Biblii i jego osobistego przekonania. A co najgorsze, prawdom tym zaprzeczał tłum, jego nieposłuszeństwo, jego śmiała postawa…
Prezydent ciężko opadł na fotel. Myślał teraz znów o Stelli. Bał się, że jeżeli spojrzy na nią, może ulec podszeptom ojcowskich skrupułów i nie zachować się tak, jak dyktuje mu rozum.
Szamotał się dłuższą chwilę z własnym niezdecydowaniem, ze słabością, której sam się przed sobą wstydził. Z ciężkim sercem udał się wreszcie do pokoju córki.
Lokaj strzegący drzwi jej pokoju usłużnie się odsunął.
Dziewczyna podniosła się z fotela. Stali teraz naprzeciw siebie przypominając zapaśników, którzy lustrują się nawzajem przed walką. Prezydent wysilił się na uśmiech, opadł na kanapę i ręką wskazał córce miejsce naprzeciwko.
— Siadaj!
Chwila męczącej ciszy.
— Gdybyś wiedziała… — rzekł z westchnieniem. — Gdybyś wiedziała, jak mnie boli to wszystko. To, że właśnie ty… No, bo kogóż ja mam bliższego na świecie? Teraz, kiedy rozzuchwalone szumowiny podnoszą łeb przeciwko mojej władzy i boskim prawom, na kogóż mogłem liczyć, jak nie na własną córkę?
Stella spuściła wzrok. Milczała uparcie. Summerson sam się wzruszył swoją szczerością.
— Zostałaś otumaniona, moje dziecko — ciągnął łagodnie. — Różni oszuści, wrogowie moi, Boga i prawowitej władzy, wpadli na szatański plan wciągnięcia ciebie do tej piekielnej roboty. A ty, zamiast uprzedzić ojca o knowaniu łotrów — ty, moja córka, przystałaś do nich. Czyż serce nie powiedziało ci ani razu, że jest to wielki grzech?
No, powiedz, Stello… Przecież wiem, że stoczenie się w odmęt tej podłej roboty kosztowało cię z pewnością bardzo wiele. Dlaczego uległaś tym podszeptom? No, powiedz…
Stella powoli ulegała elokwencji ojca. Zaczynała żałować, że go skrzywdziła. Nie wiedziała, co począć, i czuła się bardzo nieszczęśliwa.
— Dałaś się opętać ludziom, którzy za doliody usiłują sprzedać Celestię — ciągnął dalej prezydent. — Czy twoje sumienie nie powiedziało ci, że pomagając im zdradzasz nie tylko ojca, nie tylko boskie przykazania, lecz i cały świat, w którym żyjesz; że zdradzasz Celestię?… I dla kogo? Dla kogo popełniłaś zdradę? Czy Kruk wart jest twojej miłości? Przecież chyba zdajesz sobie sprawę, że opętał cię tylko dlatego, aby użyć jako narzędzia swych perfidnych planów. Zabiegał o twe względy nie dla ciebie, lecz dla twego posagu, dlatego, że jesteś moją córką. Szkoda, że nie byłaś świadkiem, gdy on, jak brudny handlarz z targowiska, kłócił się ze mną o twój posag. A teraz zdradza Celestię, bo mu te diabły obiecały więcej, niżby zarobił na małżeństwie z tobą. W tym miejscu Summerson popełnił fatalny błąd — błąd, który podważył wszystkie jego dotychczasowe argumenty. Nie wiedział bowiem, że Stella była poinformowana o treści rozmów Kruka z ludźmi z Astrobolidu. — Nieprawda! — przerwała mu hardo. Prezydent zaniemówił na chwilę.
— A, więc to tak! — wyrzucił wreszcie z pasją. — Więc więcej wierzysz temu podłemu zdrajcy niż własnemu ojcu! Nie przypuszczałem, że aż do tego stopnia jesteś zaślepiona. Biedna, głupia dziewczyno! Może również mu wierzysz, że jesteś pierwszą i jedyną dla niego — chwycił się ostatniego argumentu. — Mógłbym dostarczyć ci niemało dowodów, jak nikczemnie cię oszukiwał. Choćby taka Brown…
— Nieprawda! — padło stanowczo i chłodno.
— Porozmawiamy więc inaczej.
Na myśl, że Stella jako córka prezydenta wierzy w swoją bezkarność, Summersona poniosły nerwy.
— Otóż wiedz — cedził wolno każde słowo — że są prawa wyższe nad miłość ojcowską. Jako prezydent świata rozkazuję ci powiedzieć, gdzie ukrywają się Kruk i Roche!
Stella poruszyła się niespokojnie na fotelu. Nic więcej.
— Milczysz? Otóż oświadczam ci, że powiesz. Jeśli nie mnie, to w dyrekcji policji. Dziewczyna zbladła:
— Tego nie zrobisz! Jak by to wyglądało? Dopuścić do takiego skandalu! Słowa te prezydent uznał za ironię.
— Mów natychmiast, gdzie oni są! No! Prędzej, bo nie mam czasu. Widzisz to? — pokazał jej pierścionek. — Pamiętaj więc, że wiem więcej, niż przypuszczasz.
Odpowiedziało mu milczenie.
— Przekażę cię policji! Nie żartuję! Cisza.
Doprowadzony do ostateczności Summerson położył rękę na słuchawce telefonu. Spojrzał groźnie na córkę.
— No?
Nie doczekał się odpowiedzi. Połączył się więc z dyrekcją policji, każąc sobie przysłać inspektora śledczego.
— Wiedz, że prezydent jest dość potężny, aby nikt nie odważył się uważać za skandal tego, co zarządzi — wyrzucił z pasją. — No, powiedz wreszcie, gdzie oni są. Jeszcze masz czas…
Stella zacięła się. Minuty upływały. W drzwiach stanął inspektor Clips.
— No? — rzucił prezydent jeszcze raz w stronę córki. — A więc dobrze — zawyrokował, z wysiłkiem hamując gniew. — Będzie pan towarzyszył mojej córce do dyrekcji policji — oznajmił inspektorowi. I podchodząc do Stelli rzucił jej w ucho: — Tam z ciebie wycisną!
Dziewczyna poszła z inspektorem nie próbując stawiać oporu, milcząca, zastygła w nagłym osłupieniu.
Tymczasem Summerson połączył się z dyrekcją policji.