Выбрать главу

Orm miał z Elfrydą jeszcze kilkoro dzieci — dwóch obiecujących synów — rudego Ketila i ciemnowłosego Asmunda, oraz dwie córki, Asgerd i Fredę, która odziedziczyła urodę po matce. Ta czwórka była jak inne dzieci, na przemian wesoła i smutna. Początkowo bawiły się pod okiem matki, później zaś wędrowały po okolicy. Elfryda kochała je bardzo. Orm również je lubił, ale Walgard był jego ulubieńcem.

Dziwny, milczący, stroniący od ludzi młodzian zbliżał się do wieku męskiego. Zewnętrznie niewiele różnił się od Skafloka, lecz włosy miał nieco ciemniejsze, skórę zaś bielszą i kamienne spojrzenie. Zaciśnięte ponuro usta odmieńca uśmiechały się tylko wtedy, gdy przelewał krew lub zadawał ból, a i wówczas był to jedynie ukazujący zęby grymas. Wyższy i silniejszy niż większość chłopców w jego wieku, Walgard nie zadawał się z rówieśnikami, chyba że wiódł ich całą gromadą, szykując jakąś psotę. Rzadko pomagał w gospodarstwie, z wyjątkiem pory rzezi bydła; wolał samotne dalekie wędrówki.

Orm nigdy nie zbudował kościoła, jak to niegdyś zamierzył, ale gdy okoliczni wolni kmiecie wznieśli świątynię z własnych składek, nie zabraniał swoim ludziom chodzić tam na mszę. Elfryda namówiła księdza, żeby przyszedł i porozmawiał z Walgardem. Chłopak roześmiał mu się w nos: — Nie będę się kłaniał twemu płaczliwemu bogu — powiedział — ani żadnemu innemu, jeśli już o to chodzi. Jeżeli zwracanie się do nich w ogóle ma jakiś sens, ofiary składane przez mego ojca Asom bardziej pomagają niż jakiekolwiek modlitwy, które on lub ty ofiarowujecie Chrystusowi. Gdybym to ja był bogiem, można byłoby mnie nakłaniać krwawymi ofiarami do zsyłania szczęścia, ale człowieka skąpego, który tylko drażniłby mnie słodkimi modlitwami, rozdeptałbym — o tak! — I stopą w ciężkim bucie nadepnął księdzu na nogę. Usłyszawszy o tym, Orm zaśmiał się w kułak. Łzy Elfrydy na nic się nie zdały i ksiądz otrzymał niewielkie zadośćuczynienie.

Walgard najbardziej lubił noc. Wtedy często wymykał się z domu. Zwabiony sobie tyko znanymi księżycowymi czarami, potrafił biec wilczymi susami aż do świtu. Nie wiedział, czego pragnie, lecz czuł przejmujący smutek i tęsknotę za czymś nieokreślonym. Rozpromieniał się tylko wtedy, gdy zabijał, kaleczył lub niszczył. Wybuchał wówczas dzikim śmiechem, a krew Trollów pulsowała mu w skroniach!

Pewnego razu zauważył dziewczęta pracujące w polu w sukienkach lepiących się do spoconych ciał i od tego czasu znalazł sobie inną zabawę. Był silny, urodziwy i miał obrotny elfowy język, jeżeli tylko zechciał się nim posłużyć. Niebawem Orm musiał płacić odszkodowania za zhańbione córki lub niewolnice.

Niewiele o to dbał, lecz sprawy przybrały inny obrót, kiedy Walgard pokłócił się po pijanemu z Olafem, synem Sigmunda, i zabił go. Orm zapłacił główczyznę, ale zrozumiał, że jego syn jest niebezpieczny dla otoczenia. Ostatnimi czasy syn Ketila większą część roku spędzał w domu i odbywał tylko pokojowe, handlowe podróże, lecz tamtego lata zabrał najstarszego syna na wiking.

Było to prawdziwe objawienie dla chłopca, który szybko zyskał szacunek towarzyszy dzięki odwadze i umiejętności władania bronią, choć niezbyt się im podobało, że niepotrzebnie zabija bezbronnych. Po pewnym czasie Walgarda zaczął ogarniać szał bojowy: trząsł się, toczył pianę, gryzł krawędź tarczy i rwał do przodu, rycząc i mordując. Jego miecz zmieniał się w krwawą błyskawicę. Odmieniec nie czuł ran i miał tak straszny wyraz twarzy, że wielu wrogów zamierało z przerażenia, dopóki ich nie zarąbał. Kiedy atak mijał, Walgard był jakiś czas bardzo słaby. Zazwyczaj otaczał go wtedy krąg trupów.

Jedynie brutalni i nieokrzesani mężowie zadawali się z berserkerem i tylko takim Walgard chciał przewodzić. Każdego lata wyruszał po łupy, z ojcem lub bez. Niebawem Orm w ogóle zaprzestał zbójeckich wypraw. Kiedy odmieniec osiągnął pełnię sil męskich, zyskał sobie przerażającą sławę. Zdobył też dostatecznie dużo złota, żeby zakupić statki. Obsadził je najgorszymi złoczyńcami, póki Orm nie zabronił mu wysadzać ich załóg na terenie swej włości.

Inne dzieci Orma były lubiane niemal przez wszystkich. Ketil wdał się w ojca — był wysoki, wesoły, zawsze gotów do bitki lub psoty, a kiedy podrósł, często wypływał na morze. Tylko raz wyruszył na wiking, pokłócił się jednak z Walgardem i odtąd pływał już jako kupiec. Asmund był smukły, spokojny, dobrze strzelał z łuku, chociaż nie lubił walki, i w coraz większym stopniu przejmował w swoje ręce kierowanie pracami w majątku. Asgerd wyrosła na wysoką, jasnowłosą, błękitnooką pannę o mocnych dłoniach, natomiast Freda z każdym dniem coraz bardziej przypominała z urody matkę.

Tak się rzeczy miały, kiedy czarownica uznała, że nadszedł czas, by zatrzasnąć pułapkę.

VII

Pewnego pochmurnego jesiennego dnia, gdy w powietrzu czuć było zapach deszczu, a liście zamieniły się w złoto, miedź i brąz, Ketil wybrał się na polowanie z kilkoma towarzyszami. Nie ujechali daleko, kiedy ujrzeli białego jelenia, tak wielkiego i pięknego, że ledwie uwierzyli własnym oczom.

— To godne króla zwierzę! — zawołał Ketil. Spiął konia ostrogami i pomknęli ponad pniami i kamieniami, przeskakując przez kłody i omijając drzewa, przedzierając się przez krzaki, miażdżąc opadłe liście, a wiatr świszczał im w uszach i las zmienił się w kolorową smugę. O dziwo, psy niezbyt chętnie wzięły udział w pościgu i choć Ketil nie dosiadł najlepszego konia, wyprzedził zarówno psy, jak i pozostałych myśliwych.

Przed nim w wieczornym zmierzchu majaczył biały jeleń sadząc długimi skokami; jego rogi odcinały się na tle nieba jak korona drzewa. Przez jakiś czas lodowaty deszcz sączył się między nagimi konarami, lecz Ketil niemal go nie czuł. Nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu, rosnącej odległości od domu. Upajał się kołyszącym galopem konia i radością pościgu.

Wreszcie wypadł na niewielką polanę i o mało nie dogonił jelenia. Choć było już ciemno, młodzieniec cisnął włócznią w biały kształt. Lecz gdy to uczynił, jeleń zdał się kurczyć, rozwiewać jak mgła, aż zniknął, i tylko szczur śmignął przez zeschłe liście.

Ketil uświadomił sobie, że znacznie wyprzedził swoich towarzyszy i że zgubił ich w lesie. Zimny wiaterek zaszemrał w półmroku. Koń Ketila zadrżał ze zmęczenia. Miał do tego prawo, gdyż znaleźli się w nie znanej części lasu, co znaczyło, że zapuścili się daleko na zachód od włości Orma. Młodzieniec nie mógł zrozumieć, co dodawało sił zwierzęciu, iż dotąd nie padło, a przypomniawszy sobie niesamowite wydarzenie, poczuł zimny dreszcz na grzbiecie.

Na skraju polany, pod wielkim dębem stała mała chatka. Ketila zastanowiło, kto mógł mieszkać na takim odludziu i z czego żył, skoro wokół nie było widać żadnych śladów uprawy roli. Ale teraz przynajmniej miał schronienie dla siebie i dla konia w schludnym, krytym słomą drewnianym domku, w którego oknach pląsało wesoło światło ogniska. Zsiadł więc z konia, podniósł włócznię i zapukał do drzwi.

Drzwi otworzyły się, ukazując ładnie umeblowaną izbę, a za nią pustą stajnię. Lecz Ketil zatrzymał wzrok na stojącej w drzwiach niewieście i nie mógł już oderwać od niej oczu. Poczuł, że serce w nim zamarło, po czym jęło się rzucać jak żbik w klatce.

Nieznajoma była wysoka, a nisko wycięta suknia przylegała miłośnie do każdej wypukłości jej cudownego ciała. Ciemne włosy spadały aż do kolan, otaczając doskonały owal twarzy białej niczym morska piana. Jej duże usta o pełnych wargach były czerwone jak krew, nos zaś lekko zakrzywiony, a spod jaskółczych brwi, poprzez zasłonę rzęs, patrzyły upstrzone złotymi plamkami zielone oczy, które zdawały się czytać w duszy Ketila. Oszołomiony młodzieniec pomyślał, że dotąd nie widział, jak piękną być może niewiasta.