— Kim jesteś? — zapytała cichym, śpiewnym głosem. — Czego chcesz?
Ketilowi zaschło w ustach, serce waliło mu jak młotem zagłuszając niemal wszystko, ale zdołał odpowiedzieć: — Jestem Ketil, syn Orma… Zgubiłem się w lesie podczas polowania i chciałbym prosić o nocleg dla mego konia i… dla mnie…
— Witaj Ketilu, Ormowy synu — powiedziała niewiasta i uśmiechnęła się do niego tak słodko, że serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. — Niewielu tu zagląda i zawsze jestem im rada.
— Czy mieszkasz… sama? — zapytał.
— Tak, chociaż nie dzisiejszej nocy! — roześmiała się, a Ketil wziął ją w objęcia.
Orm rozesłał ludzi, którzy mieli wypytać sąsiadów, nikt jednak nic nie wiedział o jego synu. Po upływie trzech dni duński wódz doszedł do wniosku, że Ketila musiało spotkać coś złego.
— Mógł złamać nogę, natknąć się na rozbójników albo popaść w inne tarapaty. Asmundzie, jutro wyruszymy na poszukiwania.
Walgard leżał na ławie, trzymając w garści róg z miodem. Przed dwoma dniami powrócił z letniej łupieskiej wyprawy. Pozostawił statki i ludzi we własnym gospodarstwie położonym niedaleko od włości Orma i przybył na jakiś czas do domu, bardziej dla dobrej kuchni i trunków, niż żeby zobaczyć się z rodziną. Światło ogniska sączyło się jak krew po jego ponurej twarzy.
— Czemu mówisz o tym do Asmunda? — zapytał. — Ja także tu jestem.
— Nigdy nie sądziłem, że ciebie i Ketila łączy braterska miłość — odparł na to Orm.
Walgard wyszczerzył zęby i wychylił róg.
— I nie ma jej między nami — rzekł — a mimo to wyruszę na poszukiwania i mam nadzieję, że to ja go znajdę i przyprowadzę do domu. Niewiele rzeczy wyda mu się gorszych niż fakt, że to ja go odszukam.
Orm wzruszył ramionami, lecz w oczach Elfrydy zabłysły łzy.
Wyruszyli następnego dnia o świcie, gromada jeźdźców i sfora rozszczekanych psów, i zgodnie z planem rozproszyli się po lesie. Walgard poszedł sam i pieszo, jak to miał w zwyczaju. Uzbroił się w wielki topór i nakrył hełmem jasną czuprynę, lecz poza tym w swym kosmatym odzieniu przypominał leśnego drapieżnika. Wciągał w nozdrza ostre powietrze i krążył wypatrując tropu. Posiadał pod tym względem nieludzkie zdolności. Niezadługo natknął się na ledwie widoczne ślady kopyt. Uśmiechnął się znów szeroko i nie zadął w róg, tylko pobiegł tropem Ketila.
W miarę jak mijał dzień, Walgard zapuszczał się coraz głębiej w gęstszą część lasu, do której nigdy dotąd nie dotarł podczas swych samotnych wędrówek. Niebo poszarzało i chmury wisiały nisko nad szkieletami drzew. Uschłe liście wirowały na wietrze, niczym duchy śpieszące piekielną drogą, a jęk i skowyt wiatru szarpały Walgardowi nerwy. Odmieniec wyczuwał, że coś jest nie w porządku, ale ponieważ nigdy nie uczył się magii, nie wiedział, dlaczego jeżą mu się włosy na głowie.
Do zmierzchu zaszedł bardzo daleko w las, był zmęczony, głodny i zły na Ketila, że sprawił mu tyle kłopotu. Będzie musiał spędzić noc poza domem, teraz, gdy zbliża się zima, więc zaprzysiągł bratu zemstę.
Ale zaraz — w gęstniejącym mroku zabłysło niewyraźne światełko. To nie błędny ognik, lecz ognisko — więc schronienie, chyba że trafił na obozowisko zbójców. A jeśli tak, warknął w duchu Walgard, z radością pozabijam ich wszystkich.
Noc wyprzedziła go w drodze do samotnej chaty. Począł zacinać deszcz ze śniegiem. Walgard ostrożnie podkradł się do okna i zajrzał do środka przez szparę między okiennicami.
Zadowolony z siebie Ketil siedział na ławie przy ognisku. W jednej ręce trzymał róg z piwem, a drugą pieścił niewiastę siedzącą mu na kolanach.
A ta niewiasta — o bogowie wszechmocni, cóż to była za niewiasta! Walgard z sykiem wciągnął powietrze. Nigdy nawet nie marzył, że może istnieć niewiasta taka jak ta, która śmiejąc się siedziała na kolanach Ketila.
Odmieniec podszedł do drzwi i uderzył w nie obuchem. Upłynęło trochę czasu, nim Ketil otworzył drzwi i stanął w nich z włócznią w ręku, żeby zobaczyć, kto przybył. A wtedy deszcz ze śniegiem zacinał już bez przerwy.
Rozzłoszczony Walgard zatarasował sobą otwór drzwiowy Ketil zaklął, lecz odszedł na bok i wpuścił go do środka! Z Walgarda kapała woda z topniejącego śniegu. Oczy odmieńca zabłysły na widok siedzącej na ławie niewiasty.
— Nie jesteś zbyt gościnny, bracie — rzekł i ryknął śmiechem. — Trzymasz mnie na dworze, a przecież przeszedłem wiele mil, żeby cię odnaleźć, podczas gdy ty zabawiałeś się ze swoją ukochaną.
— Nie prosiłem cię tutaj — odparł ponuro Ketil.
— Nie? — Walgard nadal wpatrywał się w niewiastę. Ta zaś spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się do niego.
— Jesteś mile widzianym gościem — szepnęła. — Jeszcze nigdy nie widziałam męża równie rosłego jak ty.
Walgard znów się roześmiał i odwrócił się, by spojrzeć w zdumione oczy brata. — Zapraszałeś mnie, czy nie, drogi bracie, i tak spędzę tu noc. A ponieważ widzę, że w łożu jest tylko miejsce dla dwojga, ja zaś odbyłem długą i ciężką drogę, więc obawiam się, iż będziesz musiał przespać się w stajni.
— Tak się nie stanie! — zakrzyknął Ketil. Zacisnął rękę na drzewcu włóczni tak mocno, że aż zbielały mu kłykcie. — Gdyby to był ojciec czy Asmund albo ktokolwiek z naszego dworu, z radością ustąpiłbym mu miejsca. Ale ty, złoczyńco i berserkerze, będziesz spał na słomie.
Walgard zaśmiał się szyderczo i zamachnął się toporem. Ostrze topora przygwoździło włócznię do nadproża i odcięło jej grot.
— Wynoś się stąd, braciszku — rozkazał. — A może mam cię wyrzucić?
Zaślepiony gniewem Ketil uderzył go złamanym drzewcem włóczni. Walgarda ogarnęła wściekłość. Skoczył, jego topór zatoczył łuk w powietrzu i utkwił w czaszce Ketila.
Ogarnięty szałem bojowym odmieniec zamierzył się i na piękną gospodynię, lecz ta wyciągnęła do niego ramiona. Walgard objął ją i całował, aż ich usta poczęły krwawić. Niewiasta roześmiała się głośno.
Gdy Walgard obudził się następnego ranka, ujrzał Ketila leżącego w kałuży zakrzepłej krwi i mózgu. Martwe oczy spojrzały na niego i odmieniec poczuł wyrzuty sumienia.
— Co ja zrobiłem? — szepnął. — Zabiłem własnego brata.
— Zabiłeś słabszego od siebie męża — powiedziała obojętnie niewiasta.
Walgard stanął nad ciałem brata.
— W przerwach między naszymi kłótniami przeżyliśmy razem kilka pięknych chwil, Ketilu — wymamrotał. — Pamiętam, jak znaleźliśmy nowo narodzone cielę, które próbowało stać na drżących nóżkach. Pamiętam wiatr smagający nam twarze i słońce iskrzące się na falach, kiedy wypłynęliśmy na morze, i miód, który piliśmy na Boże Narodzenie, gdy zamieć szalała wokół dworu naszego ojca. Pamiętam, jak razem biegaliśmy, pływaliśmy i krzyczeliśmy, bracie. Teraz wszystko się skończyło, jesteś już tylko trupem, ja zaś kroczę posępną drogą — ale śpij dobrze. Dobrej nocy, Ketilu, dobrej nocy.
— Jeśli powiesz o tym ludziom, zabiją cię — ostrzegła go piękna nieznajoma. — To nie przywróci mu życia, a w mogile nie ma pocałunków ani kochania.