Walgard skinął głową. Podniósł zwłoki i wyniósł je do lasu. Nie chciał znów dotykać topora, więc pozostawił go w głowie zabitego. Wzniósł nad nim kamienny nagrobek.
Gdy powrócił do samotnej chaty, kochanka czekała już na niego i wkrótce zapomniał o wszystkim. Była piękniejsza niż słońce i wiedziała wszystko o uprawianiu miłości.
Zanim spadł pierwszy śnieg, zrobiło się bardzo zimno. Zapowiadało to długą i ciężką zimę.
Po tygodniu Walgard uznał, że dobrze zrobi, jeśli wróci do domu. W przeciwnym razie inni zdołają go odszukać, a mogą też wybuchnąć walki między załogami jego statków. Jednak piękna nieznajoma nie chciała pójść z nim.
— To jest mój dom i nie mogę go opuścić — rzekła. — Ale przychodź, kiedy tylko zechcesz, mój kochany Walgardzie. Zawsze powitam cię z radością.
— Niedługo wrócę — obiecał. Nie przyszło mu do głowy, żeby zabrać siłą kochankę, chociaż wcześniej uczynił tak z wieloma innymi niewiastami. Oddała mu się sama, co było niezwykle cennym darem.
Ojciec powitał go we dworze z radością, gdyż obawiał się, że i tego syna utracił. Nikt inny nie był szczególnie rad, że go widzi.
— Polowałem daleko na zachodzie i północy — powiedział Walgard — lecz nie znalazłem Ketila.
— Nie — odparł Orm, czując, jak na nowo ogarnia go smutek — on na pewno już nie żyje. Szukaliśmy wiele dni, aż w końcu znaleźliśmy jego konia błąkającego się po lesie. Przygotuję stypę.
Walgard spędził u rodziny tylko kilka dni, po czym znów wymknął się do lasu obiecawszy, że powróci na stypę po Ketilu. Asmund w zamyśleniu odprowadził go spojrzeniem.
Najmłodszego brata zastanowiło, że Walgard unikał rozmów o losie Ketila, a jeszcze dziwniejszym mu się wydało, iż wybrał się na łowy — jak sam powiedział — teraz, kiedy zima była za pasem. Nie znajdzie już niedźwiedzi, a pozostałe zwierzęta stały się tak płochliwe, że ludzie nie chcieli brnąć za nimi po śniegu. Dlaczego Walgarda nie było tak długo i czemu odszedł tak wcześnie?
Tak rozmyślał Asmund, i w dwa dni po odejściu odmieńca, ruszył jego śladem. Od tamtej pory nie padał śnieg ani nie wiał wiatr, więc tropy nadal były dobrze widoczne w zamarzniętym śniegu. Asmund wybrał się sam, jadąc na nartach przez rozległe milczące przestrzenie, gdzie nie było nic żywego poza nim, i robiło mu się coraz zimniej.
Walgard wrócił trzy dni później. Z bliska i z daleka przybyli sąsiedzi do dworu Orma na stypę po Ketilu i uczta się rozpoczęła. Milczący berserker prześlizgnął się przez zatłoczony dziedziniec.
Elfryda pociągnęła go za rękaw.
— Czy widziałeś Asmunda? — zapytała nieśmiało. — Poszedł do lasu i jeszcze nie wrócił do domu.
— Nie — odparł krótko Walgard.
— Źle by się stało, gdybym utraciła dwóch synów w ciągu miesiąca i pozostał mi tylko ten najgorszy — powiedziała Elfryda i odwróciła się.
Wieczorem goście spotkali się w wielkiej izbie, aby pić na cześć zmarłego. Orm siedział w swym wysokim krześle, po prawej mając Walgarda. Mężowie stłoczyli się na ławach ustawionych wzdłuż ścian i podnosili ku sobie rogi poprzez płomienie i dym ogniska, które paliło się w rowie między nimi. Niewiasty zaś chodziły tam i z powrotem, dbając, by rogi zawsze były pełne. Z wyjątkiem rodziny zmarłego wszyscy goście weselili się w czerwonawym, migotliwym świetle; wiele par oczu odprowadzało wzrokiem obie córki Orma.
Orm przybrał wesołą minę, jak przystało na wojownika, który drwi ze śmierci, lecz nikt nie potrafił powiedzieć, co się za nią kryło. Elfryda nie mogła powstrzymać się od łez i raz po raz szlochała cicho. Walgard siedział w milczeniu, wychylając róg za rogiem, aż zakręciło mu się w głowie. Mocny trunek tylko pogłębił jego ponury nastrój. Z dala od kochanki i zbrojnych utarczek nie miał nic do roboty, poza rozmyślaniem o swoim czynie, i widział w mroku przed sobą twarz Ketila.
Piwo płynęło szeroką strugą, aż wszyscy mężowie popili się i dwór rozbrzmiewał głośnym gwarem. Nagle poprzez zgiełk przebiło się donośne pukanie do głównych drzwi. Zasuwa była podniesiona, lecz ostry dźwięk przyciągnął uwagę obecnych. Do wielkiej izby poprzez przedsionek wszedł Asmund.
Światło ogniska czerwonawą linią nakreśliło jego sylwetkę na tle mroku. Był blady i chwiał się na nogach. W ramionach trzymał owinięty płaszczem podłużny kształt. Obiegł spojrzeniem izbę, szukając tylko jednego człowieka. Stopniowo we dworze zapanowała głęboka cisza.
— Witaj, Asmundzie! — zawołał Orm. — Już zaczynaliśmy bać się o ciebie…
Jednak Asmund nadal patrzył przed siebie i ci, którzy dążyli za jego spojrzeniem, zauważyli, że utkwił wzrok w Walgardzie. W końcu przemówił głuchym głosem: — Przyprowadziłem gościa na stypę.
Orm siedział bez ruchu, chociaż zbladł jak płótno. Asmund opuścił swoje brzemię na podłogę. Było tak silnie zamarznięte, że mogło stać oparte o jego ramię.
— Okrutnie zimny był grób, w którym go znalazłem — rzekł Asmund i łzy popłynęły mu z oczu. — Nie było to dobre miejsce, dlatego pomyślałem sobie, że okrylibyśmy się hańbą wydając ucztę na jego cześć, a on leżałby gdzieś w lesie, za całe towarzystwo mając tylko gwiazdy. Więc przyniosłem Ketila do domu — Ketila z toporem Walgarda w czaszce!
Odsunął na bok płaszcz i światło ogniska padło niczym świeżo Przelana krew tam, gdzie uprzednio zakrzepła wokół topora. Włosy Ketila zbielały od szronu. Jego martwe usta uśmiechały się do Walgarda, a otwarte oczy napełniły blaskiem płomieni. Opierał się sztywno o Asmunda i nie odrywał wzroku od odmieńca.
Orm odwrócił się powoli, żeby stawić czoło berserkerowi, który z otwartymi ustami wpatrywał się w Ketila. Ale chwilę później Walgarda ogarnęła wściekłość. Zerwał się na równe nogi i ryknął do Asmunda: — Łżesz!
— Wszyscy znają twój topór! — odparł ciężko Asmund. — Dobrzy ludzie, chwytajcie bratobójcę i zwiążcie go. Zostanie powieszony.
— Mam prawo się bronić — wykrzyknął Walgard. — Pozwólcie mi obejrzeć ten topór.
Nikt się nie poruszył. Wszyscy byli zbyt wstrząśnięci. Walgard przeszedł przez wielką izbę do przedsionka w głuchej ciszy, w której słychać było tylko trzask płomieni.
W pobliżu wejścia stała w kozłach broń. Przechodząc obok odmieniec chwycił włócznię i rzucił się do ucieczki. — Nie uda ci się ujść cało! — zawołał Asmund i sięgnął po miecz, żeby zagrodzić mu drogę. Walgard pchnął go włócznią. Przeszyła ona nie osłoniętą zbroją pierś Asmunda, przygważdżając go zarazem do ściany, tak że stał obok Ketila, nadal wspartego o jego ramię. Dwaj martwi bracia wpatrywali się w swego zabójcę.
Walgard zawył, gdyż ogarnął go szał bojowy. Jego oczy zabłysły zielenią jak u rysia i piana wystąpiła mu na usta. Orm pobiegł za nim, rycząc z wściekłości. Chwycił czyjś miecz i zaatakował odmieńca. Walgard wyrwał zza pasa nóż, którym pomagał sobie przy jedzeniu, lewą dłonią odtrącił na bok brzeszczot Orma i wbił swoje ostrze w pierś duńskiego wodza.
Buchnęła krew i Orm upadł. Walgard wyrwał miecz z ręki zmarłego. Nadbiegli inni mężowie, odcinając zabójcy odwrót. Odmieniec zarąbał najbliższego. Jego głośny ryk odbił się echem pod krokwiami.
Wielka izba zaroiła się od mężów. Jedni próbowali znaleźć bezpieczne miejsce, drudzy zaś starali się pochwycić szaleńca. Miecz Walgarda zaśpiewał. Jeszcze trzech wolnych kmieciów runęło na ziemię. Kilku innych pochwyciło blat stołu i trzymając go przed sobą odepchnęło berserkera od kozłów z bronią. Pozostali uzbroili się.
Lecz w zatłoczonej izbie wszystko działo się zbyt powoli. Walgard zamachnął się mieczem na mężów, którzy stali między nim a drzwiami. Kilku zranił, pozostali odskoczyli na boki i w ten sposób odmieniec przebił się do drzwi. Ale w przedsionku stał wojownik, który zdołał chwycić miecz i okutą żelazem tarczę. Walgard zaatakował. Jego miecz rozłupał okucie tarczy i przebił ją na wylot.