Выбрать главу

Ksiądz, który nie pochwalał pogańskiego pogrzebu, nie chciał poświęcić ziemi, ale zrobił wszystko, co mógł, i Asgerd zapłaciła mu za wiele mszy za dusze ojca i braci.

Wśród żałobników był pewien młodzian, Erlend, syn Thorkela, narzeczony Asgerd. — Pusty jest ten dwór, gdy odeszli z niego mężowie — powiedział do niej.

— W istocie — odparła dziewczyna. Zimny morski wiatr sypał śniegiem i mierzwił jej długie pukle.

— Lepiej będzie, jeżeli zostanę tu wraz z kilkoma przyjaciółmi i doprowadzę wszystko do porządku — dodał. — Później pobierzemy się, Asgerd, i twoja matka i siostra zamieszkają z nami.

— Nie wyjdę za ciebie, póki Walgard nie zostanie powieszony, a jego ludzie nie spłoną w ich własnym domu — oświadczyła gniewnie.

Erlend uśmiechnął się niewesoło.

— Nie będziesz długo czekała. Już dziś strzała wojny przechodzi z rąk do rąk. Jeżeli nie uciekną wcześniej niż przypuszczam, nasz kraj wkrótce pozbędzie się tej zarazy.

— To dobrze. — Skinęła głową Asgerd.

Większość przybyłych na stypę gości już odjechała, lecz mieszkańcy dworu nadal siedzieli za stołem w towarzystwie Erlenda i pół tuzina innych mężów. Gdy zapadła noc, począł dąć silny wiatr, niosąc na skrzydłach śnieg. Potem zaczął sypać grad, niczym nocni robotnicy tupiący na dachu. Wielka izba była ciemna i posępna; ludzie skupili się w jednym kącie. Mówili niewiele, a rogi często krążyły.

Raz Elfryda przerwała milczenie:

— Wydaje mi się, że słyszę coś na zewnątrz — rzekła.

— Ja nie — odparła Asgerd. — Zresztą dziś wieczorem nikt nie wyruszyłby w drogę.

Freda, której nie podobał się przygaszony wzrok matki, dotknęła jej ręki i powiedziała nieśmiało: — Nie jesteś zupełnie sama. Twoje córki nigdy o tobie nie zapomną.

— Tak, tak. — Elfryda uśmiechnęła się lekko. — Tak, nasienie Orma żyć będzie w was. Słodkie noce, które razem spędziliśmy, nie poszły na marne… — Spojrzała na Erlenda. — Bądź dobry dla małżonki. Pochodzi z rodu wodzów.

— Jakże mógłbym być dla niej niedobry?! — zapytał.

Nagle rozległo się walenie do drzwi. Głośny okrzyk zagłuszył wycie wiatru: — Otwierać! Otwierać albo rozbijemy drzwi!

Mężowie sięgnęli po broń, gdy niewolnik otworzył drzwi — i zginął na miejscu, zarąbany toporem. Do przedsionka wszedł 5 Walgard, wysoki, ponury, w zaśnieżonym odzieniu, osłonięty z obu stron tarczami swoich Wikingów.

Przemówił: — Niech niewiasty i dzieci wyjdą na zewnątrz, a daruję im życie. Dwór jest otoczony przez moich ludzi i zamierzam go spalić.

Ciśnięta przez kogoś włócznia z brzękiem odbiła się od jednej z okutych żelazem tarcz. Swąd dymu stał się silniejszy niż powinien.

— Czy nie dość ci tego, co już uczyniłeś? — zawołała Freda. — Możesz spalić ten dom, ale ja raczej zostanę w środku, niż się zgodzę, żebyś darował mi życie.

— Naprzód! — krzyknął Walgard i zanim ktokolwiek mógł go powstrzymać, wraz z tuzinem swych Wikingów wpadł do wielkiej izby.

— Po moim trupie! — zawołał Erlend. Wyciągnął miecz i zaatakował Walgarda. Topór zwany Bratobójcą zakreślił łuk w powietrzu, z brzękiem odtrącił na bok brzeszczot Erlenda i zagłębił się między żebrami nieszczęśnika. Erlend runął na ziemię. Walgard przeskoczył przez trupa i złapał Fredę za rękę. Inny Wiking schwytał Asgerd. Pozostali utworzyli wokół nich zbrojny krąg. Chronieni przez kolczugi i pancerze, bez trudu przebili się do drzwi, zabijając trzech obrońców.

Kiedy napastnicy opuścili dwór, pozostali przy życiu przyjaciele Erlenda uzbroili się lepiej i próbowali zrobić wypad, lecz zostali zabici lub zapędzeni z powrotem do środka przez wojowników, którzy stali przy każdym wejściu. Elfryda krzyknęła i pobiegła do drzwi. Wikingowie przepuścili ją.

Walgard właśnie kończył wiązać ręce Asgerd i Fredzie i przymocował tam sznury, by ciągnąć dziewczęta siłą, gdyby nie chciały iść same. Dach dworu palił się już jasnym płomieniem. Elfryda uczepiła się ramienia Walgarda i wołała szlochając wśród huku ognia:

— Jesteś gorszy od wilka. Jakie nowe nieszczęście szykujesz dla ostatnich krewnych? Czemu zwracasz się przeciw własnym siostrom, które nigdy nie uczyniły ci nic złego? Jak możesz deptać serce swojej matki? Pozwól im odejść, pozwól im odejść!

Oczy Walgarda spoglądały na nią zimno w nieruchomej jak maska twarzy. — Nie jesteś moją matką — rzekł w końcu i uderzył ją. Elfryda upadła nieprzytomna na śnieg. Odmieniec odwrócił się i dał znak swoim ludziom, żeby zawlekli branki do zatoki, gdzie znajdowały się jego statki wyciągnięte na brzeg.

— Dokąd nas zabierasz? — szlochała Freda, a Asgerd plunęła mu w twarz.

Na ustach Walgarda zaigrał lekki uśmieszek. — Nie zrobię wam nic złego — rzekł. — Raczej oddam wam przysługę, gdyż ofiaruję was pewnemu królowi. — Westchnął. — Zazdroszczę mu. Tymczasem jednak, znając moich ludzi, będę czuwał nad wami.

Niewiasty, które nie chciały zginąć w płomieniach, wyprowadziły dzieci na zewnątrz. Napastnicy wykorzystali je, ale później puścili wolno. Inne pozostały we dworze ze swymi mężami. Języki ognia strzelały wysoko, oświetlając całe gospodarstwo, i niezadługo zapaliły się także inne budynki, lecz dopiero po tym, jak napastnicy ograbili je.

Walgard oddalił się, kiedy tylko zyskał pewność, że wszyscy w środku zginęli. Wiedział bowiem dobrze, iż sąsiedzi zauważą pożar i przybędą z posiłkami. Wikingowie spuścili statki na wodę i wypłynęli na pełne morze, wiosłując pod wiatr, który pędził lodowate fale na pokład.

— Przy takiej pogodzie nigdy nie dotrzemy do Finlandii — gderał sternik Walgarda.

— Jestem innego zdania — rzekł odmieniec. O świcie, jak mu powiedziała czarownica, rozwiązał skórzany worek. Wiatr od razu zmienił kierunek i począł dąć od rufy, prosto na północny wschód. Rozpięto żagle i statki” dosłownie skoczyły do przodu.

Kiedy sąsiedzi dotarli do włości Orma, znaleźli tylko dymiące zgliszcza. Kilka niewiast i dzieci snuło się dookoła, szlochając w szarym świetle poranka. Tylko Elfryda nie płakała ani nic nie mówiła. Siedziała na kurhanie bez ruchu, pustymi oczyma wpatrując się w morze, a wiatr targał jej włosy i odzież.

* * *

Przez trzy dni i trzy noce statki Walgarda płynęły gnane zawieruchą. Jeden zatonął, lecz zdołano uratować większość załogi. Pozostali majtkowie bez końca wyczerpywali wodę i szemrali, ale obecność Walgarda dusiła w zarodku każdą myśl o buncie.

Niemal cały ten czas odmieniec stał na dziobie swego statku, owinięty w długi skórzany płaszcz, pokryty zaskorupiałą solą i szronem, i rozmyślał. Raz jakiś majtek chciał mu się przeciwstawić, więc zabił go na miejscu, a ciało wyrzucił za burtę. Sam mówił niewiele, co odpowiadało załodze, gdyż nie chcieli, aby spoglądał na nich tak dziwnie.

Nie reagował na prośby Fredy i Asgerd, żeby powiedział im dokąd płyną, lecz karmił je dobrze i poił, dał schronienie pod pokładem dziobowym i nie pozwolił niepokoić swoim ludziom.

Początkowo Freda nie chciała jeść. — Nie przyjmę nic od tego mordercy — powiedziała. Smużki soli na jej policzkach pochodziły nie tylko z morskiej wody.

— Jedz, żeby zachować siły — poradziła jej Asgerd. — Nie bierzesz od niego nic, gdyż wszystko to zrabował, a może nadarzy się nam okazja do ucieczki. Jeśli poprosimy Boga o pomoc…

— Tego wam zabraniam — wtrącił Walgard, który podsłuchał ich rozmowę — i jeśli usłyszę jakiekolwiek słowo tego rodzaju, zaknebluję was.