Выбрать главу

— Dobry wieczór, matko — odezwał się Imryk.

— Niechaj żaden z Elfów nie nazywa mnie matką, mnie, która urodziłam małżonkowi rosłych jak topole synów — mruknęła czarownica. Ale wpuściła Elfa do środka i pośpieszyła podać mu róg piwa. Zapewne mieszkający w pobliżu wieśniacy zaopatrywali ją w żywność i piwo w zamian za czary, którymi im służyła. We wnętrzu chałupy Imryk musiał się zgarbić i uprzątnąć stos kości i innych śmieci, zanim mógł usiąść na jedynej ławie.

Spojrzał na czarownicę dziwnymi, skośnymi oczami Elfów, o barwie przesłoniętego mgłą nieba, bez widocznych białek czy źrenic. W oczach Imryka błądziły małe księżycowe plamki i cienie pradawnej wiedzy, gdyż żył już długo na świecie. Lecz miał wiecznie młody wygląd: szerokie czoło, wystające kości policzkowe i delikatnie rzeźbiony nos. Srebrzysto — złote kędziory, cieńsze niż pajęcze nici, spływały spod rogatego hełmu na okryte czerwonym płaszczem szerokie ramiona Elfa.

— Za życia kilku ostatnich pokoleń Elfowie niezbyt często zaglądali do ludzi — powiedziała czarownica.

— Tak, za bardzo zajęci byliśmy wojną z Trollami — odparł Imryk, a jego głos brzmiał jak westchnienie wiatru w konarach dalekich drzew. — Ale teraz zawarliśmy rozejm i bardzo jestem ciekaw, co się wydarzyło w ciągu ostatnich stu lat.

— Wiele, lecz mało dobrego — mruknęła wiedźma. — Zza mórz przybyli Duńczycy. Zabijają, palą i grabią. Zagarnęli dla siebie większą część wschodniej Anglii i nie wiem, co jeszcze.

— To nie jest złe. — Musnął wąsa Imryk. — Kiedyś czynili to samo Anglowie i Sasi, przedtem zaś Piktowie i Szkoci, przed nimi Rzymianie, wcześniej od nich Brytowie i Gaelowie, a jeszcze dawniej… lecz opowieść jest bardzo długa i nie skończy się na Duńczykach. I ja, który przyglądałem się temu niemal od chwili stworzenia tej ziemi, nie widzę tu nic złego, gdyż mogę interesująco spędzać czas. Chciałbym zobaczyć tych przybyszów.

— Wobec tego nie musisz daleko jechać — odparła czarownica — gdyż Orm, zwany Silnym, mieszka nad brzegiem morza, w odległości jednej nocy jazdy na śmiertelnym koniu lub nawet mniej.

— To krótka podróż dla mego ogiera. Pojadę tam.

— Zaczekaj… zaczekaj, Elfie! — Przez chwilę czarownica siedziała mamrocząc coś pod nosem, a słaby blask niewielkiego ogniska odbijał się w jej oczach, tak że wydawało się, iż to dwa czerwone ogniki poruszają się wśród dymu i cieni. Potem nagle zachichotała radośnie i wrzasnęła: — Tak, tak; jedź, Elfie, do dworu Orma na brzeg morza. Orm jest daleko, lecz jego małżonka chętnie cię ugości. Niedawno wydała na świat syna, który jeszcze nie został ochrzczony.

Na te słowa Imryk nastawił długie, spiczaste uszy.

— Czy mówisz prawdę, czarownico? — zapytał cichym, bezbarwnym głosem.

— Tak, przysięgam na Szatana. Mam swoje sposoby, by zawsze wiedzieć, co się dzieje w tym przeklętym dworze. — Odziana w łachmany starucha, przykucnąwszy przy żarzących się słabo węglach, kołysała się tam i z powrotem. Wielkie, niekształtne cienie ścigały się po ścianach chaty. — Ale pojedź i sam się przekonaj.

— Nie odważyłbym się zabrać dziecka duńskiego wodza. Ono może być pod opieką Asów[8].

— Nie. Orm jest chrześcijaninem, chociaż niezbyt gorliwym, a jego syn dotychczas nie został poświęcony żadnemu z bogów.

— Źle kończą ci, którzy próbują mnie okłamać.

— Nie mam nic do stracenia — odparła czarownica. — Orm spalił żywcem moich synów w ich własnym domu i mój ród zginie wraz ze mną. Nie boję się bogów ani diabłów, Elfów czy Trollów. Mówię szczerą prawdę.

— Pojadę zobaczyć — rzekł Imryk i wstał. Pierścienie jego kolczugi srebrzyście zadźwięczały. Okręcił się swym szerokim, czerwonym płaszczem i wskoczył na białego ogiera.

Mknął przez pola i lasy niczym powiew wiatru, jak smuga księżycowego światła. Kraina ludzi ciągnęła się daleko i szeroko: zacienione drzewa, wyniosłe wzgórza, białe od szronu łąki drzemiące w poświacie księżyca. Tu i tam ludzkie domostwo majaczyło ciemną plamą pod rozgwieżdżonym niebem. Jakieś istoty krążyły w ciemnościach, lecz nie byli to ludzie — Imryk usłyszał wycie wilka, odgłos drobnych kroczków pomiędzy korzeniami dębu, dostrzegł błysk zielonych oczu żbika. Zwierzęta wiedziały, że w pobliżu przejeżdża jarl Elfów, i głębiej kryły się w mroku.

Niebawem Elf dotarł do dworu Orma. Stodoły, szopy i domostwa służby, zbudowane z grubo ociosanych bali, z trzech stron otaczały brukowany dziedziniec. Z czwartej dwór wznosił ku niebu rzeźbione w smoki szczyty dachu, które odcinały się na tle gwiezdnych chmur. Imryk odszukał małą niewieścią komnatę z drugiej strony domostwa. Psy zwęszyły Elfa, zjeżyły się i warknęły. Lecz nim zdążyły zaszczekać, Imryk zwrócił na nie okrutne spojrzenie niby — ślepych oczu i nakreślił ręką w powietrzu jakiś znak. Psy odpełzły skowycząc cicho.

Elf jak błędny nocny wiatr podjechał prędko do niewieściej komnatki. Czarodziejskim sposobem otworzył od wewnątrz okiennice i zajrzał do środka. Snop księżycowych promieni padł na łoże, srebrną kreską rysując sylwetkę Elfrydy w obłoku rozpuszczonych włosów. Lecz Imryka interesowało tylko nowo narodzone dziecko przytulone do matki.

Jarl Elfów roześmiał się, choć jego twarz pozostała nieruchoma jak maska. Zamknął okiennice i zawrócił na północ. Elfryda drgnęła, obudziła się i przytuliła do siebie śpiące obok dziecko. Jej oczy przesłaniała mgła niespokojnych snów.

III

W tamtych czasach różne ludy z Krainy Czarów nadal przebywały na powierzchni ziemi, lecz nawet wówczas coś niesamowitego unosiło się nad ich posiadłościami, jak gdyby zawieszono je w połowie drogi pomiędzy światem śmiertelnym a nadprzyrodzonym. Miejsce, które w określonym czasie mogło wyglądać jak zwykłe samotne wzgórze lub las, o innej porze jaśniało nieziemskim przepychem. Dlatego ludzie unikali gór północnych, znanych jako elfowe wzgórza.

Imryk jechał w stronę Elfheugh, który postrzegał nie jako skalny pagórek, lecz jako wysoki zamek o smukłych wieżach, bramach z brązu i wykładanych marmurem dziedzińcach. Ściany korytarzy i komnat zawieszono najpiękniejszymi czarodziejskimi gobelinami o zmiennych wzorach i ozdobiono wielkimi błyszczącymi klejnotami. W księżycowej poświacie mieszkańcy Elfheugh tańczyli poza murami zamku. Imryk minął ich kierując się ku głównej bramie. Kopyta jego konia wzbudziły echa i niziołkowi niewolnicy pośpieszyli, żeby mu usłużyć. Zeskoczył na ziemię i skierował się do zamku.

A tam blask niezliczonych świec załamywał się w złoconych i wysadzanych drogimi kamieniami mozaikach, tworząc zmienną, oślepiającą grę barw. Z wnętrza komnat dobiegały dźwięki muzyki: plusk harf, lament kobz i szemrzące niczym górskie potoki tony fletów. Postacie na gobelinach i kobiercach poruszały się powoli jak żywe. Same podłogi, ściany i żebrowane, przesłonięte niebieskawą mgiełką wysokie sufity przypominały żywe srebro: nigdy nie były takie same, a przecież nikt nie umiałby powiedzieć, w jaki sposób się zmieniły.

Imryk schodził do lochów; ciszę przerywał tylko brzęk jego kolczugi. Nagle otoczyły go ciemności, z rzadka tylko rozjaśnione blaskiem pochodni, a powietrze podziemi zmroziło mu płuca. Co jakiś czas słychać było szczęk metalu lub żałosny jęk, odbijający się echem w wilgotnych korytarzach nierówno wykutych z kamienia. Lecz jarl nie zwracał na to uwagi. Jak wszyscy Elfowie poruszał się szybko, cicho i zwinnie, niczym kot schodząc w głąb lochów.

W końcu zatrzymał się przed dębowymi drzwiami, wzmocnionymi sztabami z brązu. Były zielone od pleśni i pociemniałe ze starości; tylko Imryk posiadał klucze do trzech wielkich zamków. Otworzył je, mamrocząc pewne słowa, i szarpnął drzwi. Zaskrzypiały przeraźliwie, gdyż minęło trzysta lat od czasu, gdy otwierał je po raz ostatni.

вернуться

8

Asowie — główny lud skandynawskich bogów. Drugim byli Wanowie.