Kiedy odjeżdżali, dziewczyna odwróciła się i spojrzała na wejście do jaskini. Jaskinia była ciemna i zimna, ale spędzili w niej wiele szczęśliwych dni i nocy. Oderwała od niej wzrok i odtąd patrzyła już tylko przed siebie.
— Ruszajmy! — krzyknął Skaflok i puścili się w elfowy cwał.
Wiatr skowyczał i kąsał ich. Deszcz ze śniegiem i pył wodny tworzyły falujące zasłony, białe w kapryśnej poświacie księżyca. Morze z rykiem rozbijało się na skalistych wysepkach i przybrzeżnych klifach. Kiedy fale cofały się, grzechot kamieni przypominał jęki i skowyt jakiegoś uwięzionego w lodzie potwora. Wiatr wył, siekąc deszczem i śniegiem, morze huczało, a zgiełk ten sięgał chmur. Księżyc wędrował po niebie równie szybko, jak zimowa zawierucha i elfowe konie pędzące wybrzeżem.
Teraz prędko, prędko, o najlepsze z koni, mknijcie jak wiatr brzegiem morza na południe, odrzucajcie lód kopytami, krzeszcie iskry ze skał, cwałujcie, cwałujcie! Pędźcie, gdy wichura świszczę wam w uszach, przez białą w blasku księżyca zasłonę śniegu i deszczu, poprzez mrok i wrogą krainę. Prędko, jedźcie prędko na południe, na spotkanie z umarłymi!
Kiedy mijali przystań Elfheugh, dotarł do nich huk trollowego rogu. Choć posiadali czarodziejski wzrok, nie mogli dojrzeć zamku, lecz usłyszeli za sobą tętent kopyt, który jednak wkrótce ucichł: Trollowie nie mogli jechać równie szybko, jak też nigdy nie podążyliby tam, dokąd udawali się zbiegowie.
Szybko, szybko, poprzez las, gdzie wiatr jęczy wśród oblodzonych konarów, klucząc wśród drzew chwytających nagimi gałązkami, przez ciemny szczyt wzgórza, obok zamarzniętego bagna, na niziny, przez białe przestrzenie — cwałujcie, cwałujcie!
Freda rozpoznała okolicę. Chociaż wiatr nadal ciskał śniegiem i deszczem, chmury rozchodziły się i sierp księżyca oświetlał zaśnieżone pola uprawne i wygony. Była tu już kiedyś. Przypomniała sobie rzekę i zagrodę o ciemnych oknach. Tu polowała z Ketilem, tam pewnego letniego dnia łowiła ryby z Asmundem, a na tej łące Asgerd wiła dla nich wianki ze stokrotek — jak ‘dawno temu?
Łzy zamarzły jej na policzkach. Poczuła, że Skaflok dotknął jej ramienia i uśmiechnęła się do niego. Powrót w rodzinne strony był dla niej bardzo ciężki, lecz u boku kochanka nie lękała się niczego. Razem stawią czoło wszystkiemu.
Zebrali wodze rumakom.
Siedząc w milczeniu na ciężko dyszących, drżących z wysiłku koniach, powoli podjechali do miejsca, gdzie niegdyś stał dwór Orma. Zobaczyli wybielone księżycem głębokie zaspy śniegu, z których wystawały zwęglone belki. Nad zatoką wznosił się kurhan.
Chwiały się nad nim i strzelały wysoko w mrok niebieskawobiałe płomienie — zimne i posępne. Freda zadrżała i przeżegnała się. Tak po zachodzie słońca paliły się stosy pogrzebowe dawnych pogańskich bohaterów. Może jej bezbożny zamiar rozniecił ten ogień, gdyż Orm nie leżał w poświęconej ziemi. Ale bez względu na to, jak daleko zawędrował w krainie śmierci, nadal był jej ojcem.
Nie mogła lękać się męża, który trzymał ją na kolanach i śpiewał dla niej pieśni, wprawiające w drżenie ściany dworu. A mimo to wstrząsały nią dreszcze.
Skaflok zsiadł z konia. Odzież miał mokrą od potu. Nigdy dotąd nie posługiwał się czarami, których musi użyć tej nocy.
Zbliżył się do kurhanu i stanął jak wryty. Na jego szczycie jak wykuta w kamieniu siedziała nieruchoma postać, czarna w księżycowej poświacie i w blasku niesamowitych płomieni. Jeśli musi walczyć z upiorem…
Freda szepnęła cicho jak mała dziewczynka: — Mamo…
Skaflok wziął ją za rękę. Razem weszli na szczyt kurhanu.
Niewiasta, która tam siedziała nie zważając na widmowy ogień, mogłaby być Fredą, pomyślał oszołomiony Skaflok. Miała te same rysy twarzy, identyczne szeroko rozstawione szare oczy i kasztanowe pukle. Ale nie, nie… była starsza i wychudła od trosk, policzki miała zapadnięte. Wpatrywała się pustymi oczyma w morze, a wiatr rozwiewał jej nie uczesane włosy. Na łachmany, spadające z jej wynędzniałego ciała, narzuciła futrzany płaszcz.
Kiedy Skaflok i Freda podeszli bliżej, niewiasta odwróciła ku nim głowę. Poszukała wzrokiem młodzieńca.
— Witaj, Walgardzie — powiedziała sucho. — Oto jestem. Nie możesz mi już zrobić nic złego. Możesz jedynie dać mi śmierć, czego gorąco pragnę.
— Matko — Freda osunęła się na kolana przed siedzącą niewiastą.
Elfryda spojrzała na nią. — Nie rozumiem — odezwała się po chwili. — Wydaje mi się, że to moja mała Freda, ale przecież ty nie żyjesz. Walgard zabrał cię z domu i nie mogłaś długo pożyć. — Potrząsnęła głową, uśmiechnęła się i wyciągnęła ramiona. — To dobrze, że opuściłaś swą spokojną mogiłę i przyszłaś do mnie. Byłam taka samotna. Chodź, moja zmarła córeczko, złóż mi głowę na piersi, a ja zaśpiewam ci kołysankę, tak jak wtedy, gdy byłaś jeszcze dzieckiem.
— Ja żyję, mamo, żyję… i ty żyjesz… — Fredę dusiły łzy i musiała odkaszlnąć. — Zobacz, dotknij, jestem ciepła, żyję. A to nie jest Walgard, lecz Skaflok, który ocalił mnie przed nim. To jest Skaflok, mój małżonek, twój nowy syn…
Elfryda wstała. Ciężko oparła się na ramieniu córki. — Czekałam — rzekła — czekałam tutaj, a oni myśleli, że jestem obłąkana. Przynoszą mi jedzenie i inne potrzebne rzeczy, ale nie pozostają tu długo, ponieważ boją się obłąkanej, która nie chce opuścić swoich zmarłych. — Zaśmiała się cichutko. — Dlaczego, cóż w tym szalonego? Szaleńcami są ci, którzy opuszczają swoich bliskich.
Zbadała wzrokiem twarz młodzieńca. — Jesteś podobny do Walgarda — ciągnęła tym samym spokojnym tonem. — Masz posturę Orma, a z wyglądu w połowie przypominasz jego i w połowie mnie. Ale twoje oczy są łagodniejsze od oczu Walgarda. — Znowu roześmiała się czule. — Niech teraz powiedzą, że jestem obłąkana! Czekałam, i to wszystko, i oto teraz dwoje moich dzieci powróciło do mnie z nocy i śmierci.
— Możemy wrócić do domu jeszcze przed świtem — powiedział Skaflok. Razem z Fredą sprowadzili Elfrydę z kurhanu.
— Matka przeżyła — szepnęła dziewczyna. — Myślałam, że również nie żyje, ale ona przeżyła i siedziała opuszczona przez wszystkich w zimie. Co ja zrobiłam?
Rozpłakała się, a Elfryda pocieszyła ją.
Skaflok nie śmiał czekać. Powbijał w ziemię wokół kurhanu różdżki runiczne, po jednej w każdym rogu. Włożył na wielki palec lewej ręki brązowy pierścień z krzemiennym oczkiem. Stanął po zachodniej stronie mogiły i podniósł ręce ku niebu. Po wschodniej stronie kipiało morze i księżyc uciekał przez postrzępione chmury. Wiatr miótł śnieg z deszczem.
Skaflok wymówił zaklęcie, które skręciło mu ciało i osmaliło gardło. Wstrząśnięty mocą, jaka w nim powstała, uniesionymi dłońmi nakreślił w powietrzu tajemne znaki.
Niebieskobiałe płomienie wystrzeliły w górę. Wiatr zajęczał jak ryś i chmury pochłonęły księżyc. Skaflok zawołał:
Kurhan jęknął. Coraz wyżej i wyżej strzelały lodowate płomienie nad nim. Skaflok śpiewał: