I kurhan rozwarł się. W wejściu stanęli Orm i jego synowie, otoczeni widmowymi językami ognia. Duński wódz zawołał:
Orm stał oparty o włócznię. Odzież miał zbrukaną ziemią, twarz bezkrwistą i oszronioną. Jego oczy świeciły wśród płomieni, które Pląsały wokół niego. Po jego prawej stronie stał Ketił, sztywny i blady, a rana w jego czaszce czerniała na tle włosów. Po lewej zaś trwał Asmund — nieruchomy, osłonięty cieniem, zakrywający skrzyżowanymi na piersi rękoma śmiertelną ranę. Za nim Skaflok dojrzał niewyraźnie grzebalny statek i budzącą się do życia załogę.
Opanował strach i rzekł:
Przytłumiony, dziwny głos Orma rozszedł się daleko:
Freda podeszła bliżej.
— Ojcze! — zawołała. — Ojcze, czy nie poznajesz swojej córki?
Orm spojrzał na nią i gniew zgasł w jego oczach. Pochylił głowę i stał milcząc wśród pląsów i syku płomieni. Ketil rzekł:
Elfryda powoli podeszła do Orma. Popatrzyli na siebie w widmowej poświacie. Wzięła go za ręce. Były zimne jak ziemia, w której spoczywały. Orm rzekł:
— Nie mam na to sił, Ormie — odparła. Dotknęła jego twarzy. — Masz szron we włosach i ziemię w ustach. Jesteś zimny, Ormie.
— Nie żyję. Dzieli nas grób.
— Więc niech już tak nie będzie. Zabierz mnie ze sobą. Orm dotknął ustami jej ust.
Tymczasem Skaflok zwrócił się do Ketila:
Ketil odparł:
Skaflok pokręcił głową. Wówczas Ketil oparł się na mieczu i zaśpiewał tak:
Teraz przemówił ukryty w cieniu Asmund, a w jego głosie brzmiał wielki smutek:
Fredę ogarnęło przerażenie. Nie mogła mówić, tylko podeszła do Skafloka i stali obok siebie wpatrując się w mądre, smutne oczy Asmunda. Umarły mówił powoli, a białe języki ognia pląsały wokół jego ciemnej postaci:
Kurhan zamknął się z przeraźliwym jękiem. Płomienie zgasły i znów oświetliły go blade promienie księżyca.
Freda cofnęła się, jak gdyby Skaflok stał się Trollem. Jak ślepiec podszedł do niej chwiejnym krokiem. Dziewczyna stłumiła szloch, odwróciła się i uciekła.
— Matko! — szeptała. — Matko!
Lecz w księżycowej poświacie kurhan był zupełnie pusty. I nikt z ludzi nigdy już nie widział Elfrydy.
Świt rozlał się po niebie. Ołowiane chmury wisiały nisko nad białym pustkowiem. Zaczął padać śnieg.
Freda siedziała na kurhanie i patrzyła przed siebie. Nie płakała. Zastanawiała się, czy to było możliwe.
Skaflok ukrył konie w zaroślach i usiadł obok Fredy. Wyraz jego twarzy i głos były smutne jak świt. — Kocham cię, Fredo.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Po pewnym czasie Skaflok podjął: — Nie mogę cię nie kochać. Cóż znaczy, że przypadkiem w naszych żyłach płynie ta sama krew? To nieważne. Wiem, że istnieją narody, ludzkie narody, w których takie małżeństwa są czymś normalnym. Fredo, chodź ze mną, zapomnij o tym przeklętym prawie…
— To boskie prawo — odparła równie smutno jak on. — Nie mogę łamać go świadomie. I tak już ciężko zgrzeszyłam.
— Powiadam ci, że nie chciałbym słuchać boga, który starałby się rozdzielić dwoje ludzi tak bliskich sobie jak my. Gdyby ośmielił się zbliżyć do mnie, odesłałbym go do domu, wyjącego z bólu.
— Tak… ty jesteś poganinem! — wybuchnęła. — Wychowankiem pozbawionych duszy Elfów, dla których odważyłeś się wskrzeszać umarłych na nowe udręki. — Zarumieniła się lekko. — Więc wracaj do nich! Wracaj do Leei!
Skaflok wstał razem z nią. Próbował wziąć Fredę za rękę, ale mu się wyrwała. Zgarbił się z przygnębienia.
— Czy nie mogę mieć nadziei? — zapytał.
— Żadnej. — Ruszyła w drogę. — Poszukam sąsiedniej osady. Może zdołam odpokutować za to, co zrobiłam. — Nagle odwróciła się do niego. — Chodź ze mną, Skafloku! Zapomnij o swoim pogaństwie, przyjmij chrzest i pogódź się z Bogiem.
Potrząsnął głową.
— Nie z tym bogiem.
— Ale… ja cię kocham, Skafloku. Bardzo cię kocham i pragnę, żeby twoja dusza poszła do Nieba.
— Jeśli mnie kochasz — odparł przytłumionym głosem — zostań ze mną. Nie tknę cię, chyba tylko jako… brat. Ale nie opuszczaj mnie.
— Nie — odpowiedziała. — Żegnaj. I zaczęła biec.
Pobiegł za nią. Śnieg skrzypiał im pod nogami. Skaflok minął Fredę i stanął przed nią, zmuszając do zatrzymania się. Zauważyła, że wykrzywił boleśnie usta, jakby ktoś obracał nóż w jego wnętrznościach.