— Zaiste, radzi! — Dowe Berg uderzył pięścią w stół. W zielonym półmroku jaskini jego włosy nabrały barwy płomienia, a okrzyk obudził echo. — Od ponad stu lat nie było takiej walki, w której można by zyskać wielką sławę! Dlaczego nie mielibyśmy pomóc?
— Dobrze znasz odpowiedź — odpowiedział Eochy Mac Elathan, Ojciec Gwiazd. Siedział okręcony w płaszcz utkany z błękitnego zmierzchu i usiany jasnymi świetlnymi punkcikami, które migotały również w jego włosach i w głębi oczu. Kiedy rozłożył ręce, strumień takich iskier zatańczył w powietrzu. — Tu chodzi o coś większego niż zwykła wojna w Krainie Czarów. Jest to gra w odwiecznej walce między bogami z północy i ich wrogami z Krainy Wiecznego Lodu i trudno zdecydować, której strony należy się bardziej wystrzegać. Nie zaryzykujemy naszej wolności, żeby stać się pionkami na szachownicy świata.
Skaflok zacisnął ręce na poręczy krzesła tak mocno, że aż zbielały. Głos drżał mu lekko, gdy rzekł: — Nie przychodzę prosić o pomoc w tej wojnie, chociaż jest bardzo potrzebna. Chcę pożyczyć od was statek.
— Czy możemy wiedzieć, dlaczego? — odezwał się Coli. Blask bił mu z twarzy i płomyki pląsały nad lśniącą kolczugą i przypiętą pod szyją broszą w kształcie słońca.
Skaflok szybko opowiedział o imieninowym darze Asów i zakończył takimi oto słowy: — Wyprawiłem się, żeby ukraść miecz z Elfheugh, i dzięki czarom dowiedziałem się, że będę mógł otrzymać od Sidhów statek, którym dotrę do Jotunheimu. Przeto przybyłem, by o to prosić. — Pochylił głowę. — Tak, przybyłem jako żebrak. Ale jeśli zwyciężymy, Elfowie nie okażą się skąpi.
— Chciałbym zobaczyć ten miecz — wtrącił Mananaan Mac Lir. Był wysoki, silny i gibki; jego biała skóra i srebrzystozłote włosy miały lekko zielonkawy odcień. Senne oczy władcy mórz mieniły się zielenią, szarością i błękitem, a cichy głos mógł w każdej chwili zmienić się w donośny ryk. Odziany był bogato, rękojeść i pochwę jego noża zdobiło złoto, srebro i kamienie szlachetne, lecz na ramionach nosił obszerny skórzany płaszcz, który przetrwał niejedną niepogodę.
Skaflok pokazał złamany miecz i Sidhowie, którzy mogli dotykać żelaza i nie obawiali się dziennego światła, skupili się wokół niego. Ale zaraz cofnęli się, wyczuwszy, jaka trucizna kryła się w tym brzeszczocie. Poszedł wśród nich głośny szmer.
Lug podniósł głowę i wbił w Skafloka twarde spojrzenie.
— Masz do czynienia ze złymi przedmiotami — powiedział. — Demon śpi w tym mieczu.
— A czego oczekiwałeś? — Człowiek wzruszył ramionami. — On przynosi zwycięstwo.
— Tak, ale niesie ze sobą również śmierć. Stanie się powodem twej zguby, jeśli będziesz nim walczył.
— I cóż z tego? — Skaflok podniósł tobołek. Gdy obie części miecza zderzyły się, szczęk metalu rozszedł się daleko w głuchej ciszy, jaka zapadła po słowach śmiertelnika. I było w tym dźwięku coś, co sprawiało, że zebranych przeniknął zimny dreszcz.
— Proszę was o statek — ciągnął Skaflok. — Proszę w imię przyjaźni, która łączyła Sidhów i Elfów, w imię waszego honoru wojowników i w imię miłosierdzia — jako dzieci bogini Danu. Czy pożyczycie mi go?
Znów zapadła cisza. Wreszcie Lug rzekł: — Trudno jest ci nie pomóc…
— A dlaczego nie pomóc? — zawołał Dowe Berg. Wyciągnął nóż z pochwy i rzucił go w górę. Nóż spadł, wirując do jego ręki. — Czemu nie zmobilizować armii Sidhów i walczyć z barbarzyńskim Trollheimem? Jakże szara i uboga będzie Kraina Czarów, jeśli Elfowie zostaną pokonani!
— Uspokójcie się — rozkazał Lug. — Musimy dobrze się zastanowić nad tym, jak powinniśmy postąpić. — Wyprostował swą olbrzymią postać. — Jesteś naszym gościem, Skafloku Wychowanku Elfów. Siedziałeś przy naszym stole i piłeś nasze wino, Sidhowie zaś dobrze pamiętają, jak niegdyś goszczono ich w Alfheimie. Nie możemy ci odmówić przynajmniej tak małej przysługi, jak pożyczenie statku. Poza tym nazywam się Lug Długoręki, a Tuatha De Danaan robią co chcą, nie pytając o zdanie ani Asów, ani Jotunów.
Na te słowa zebrani zakrzyknęli wyciągając miecze i uderzyli nimi o tarcze, bardowie zaś zaintonowali pieśni bojowe. Mananaan Mac Lir, spokojny i opanowany pośród ogólnej wrzawy, zwrócił się do Skafloka: — Pożyczę ci statek. Choć nie większy od zwykłej łodzi, to najlepszy korab w mojej flocie. Ponieważ jednak trudny jest w obsłudze, a podróż zapowiada się interesująco, popłynę z tobą.
Skaflok ucieszył się bardzo. Liczna załoga nie byłaby lepsza od malej — może nawet gorsza, gdyż łatwiej mogła zwrócić na siebie uwagę — a władca mórz powinien być najlepszym towarzyszem podróży. — Mógłbym ci podziękować słowami — rzekł — ale rad uczyniłbym to przysięgając braterstwo.
— Nie tak szybko, zapaleńcze — uśmiechnął się Mananaan, spoglądając na Skafloka z większym zainteresowaniem, niż się wydawało. — Jakiś czas będziemy odpoczywać i ucztować. Widzę, że przyda ci się nieco wesołości, a poza tym podróż do Krainy Olbrzymów wymaga wielu przygotowań.
Młodzieniec nie mógł nic na to powiedzieć, lecz w głębi duszy był wściekły. Nie pragnął teraz radości, wino zaś tylko przypominało mu…
Ktoś dotknął lekko jego ramienia. Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Fand, małżonką Mananaana.
Niewiasty Tuatha De Danaan były piękne i majestatyczne, gdyż narodziły się jako boginie. Nie sposób opisać słowami ich piękna, a wśród nich Fand wyróżniała się urodą.
Jej jedwabiste włosy, złote jak promienie słońca w pogodny letni wieczór, spływały w splotach diademu aż do stóp, suknia mieniła się wszystkimi barwami tęczy, krągłe, białe ramiona błyszczały od bransolet zdobnych drogimi kamieniami, a przecież ona sama przyćmiewała najpiękniejsze stroje.
Mądre, fiołkowe oczy Fand zajrzały Skaflokowi w głąb duszy. Jej głos brzmiał jak nieziemska muzyka: — Czyżbyś chciał samotnie popłynąć do Jotunheimu? — zapytała.
— Oczywiście, pani — odparł młodzieniec.
— Nikt z ludzi nie powrócił stamtąd żywy, poza Thialfim i Roskwą, którzy byli w towarzystwie Thora. Jesteś albo bardzo dzielny, albo bardzo lekkomyślny.
— Co to za różnica? Jeśli umrę w Jotunheimie, będzie to taka sama śmierć jak gdzie indziej.
— A jeżeli przeżyjesz? — Fand wydawała się bardziej smutna niż przestraszona. — A jeżeli przeżyjesz, czy naprawdę przywieziesz z powrotem ten miecz i będzisz nim walczył… wiedząc, że musi w końcu zwrócić się przeciw tobie?
Skaflok obojętnie skinął głową.
— Myślę, że patrzysz na śmierć jak na przyjaciela — szepnęła. — Dziwny to przyjaciel dla młodzieńca takiego jak ty.
— Jest to najwierniejszy przyjaciel na świecie — odparł. — Śmierć zawsze będzie u twego boku.
— Myślę, że tracisz rozum, Skafloku Wychowanku Elfów, i smuci mnie to. Od czasów Cu Chulaina[44] — przez chwilę oczy jej zamgliły się łzami — nie było wśród śmiertelników podobnego do ciebie męża. Martwi mnie, gdy widzę, że wesoły chłopiec, którego pamiętam, stał się taki ponury i zamknięty w sobie. Jakiś robak wżera ci się w serce, a ból sprawia, że szukasz śmierci.
Skaflok nic nie odpowiedział, skrzyżował ramiona na piersi i utkwił wzrok w oddali.
— Ale smutek także umiera — ciągnęła Fand. — Możesz go przetrzymać. Spróbuję osłonić cię moim kunsztem, Skafloku.
— To świetnie! — warknął, nie mogąc dłużej tego znieść. — Ty będziesz czarami chroniła moje ciało, a ona modliła się za moją duszę!