Выбрать главу

Łódź osiadła łagodnie na lodzie i skałach, tak że Skaflok mógł wyskoczyć na brzeg nie zamoczywszy nóg. Wyciągnął statek z wody i przywiązał go, podczas gdy Mananaan stał na straży wpatrując się w głąb lądu. Docierał stamtąd zgrzytliwy dźwięk, jak gdyby ktoś ciągnął coś ciężkiego po kamieniach.

— Nasza droga jest spowita w mrok i okropnie cuchnie — zauważył władca mórz — ale nie staniemy się bezpieczniejsi, jeśli będziemy tracić czas.

Wszedł pomiędzy odłamki lodu i skał wielkości domu. Było tam tak ciemno, że wędrowcy musieli iść po omacku w świetle nielicznych gwiazd widocznych między głazami. Smród stawał się coraz silniejszy i miał w sobie coś zimnego, a syczenie i odgłosy pełzania zbliżały się.

Mijając parów, który prowadził w stronę lodowca, Skaflok zauważył tam długi, białawy kształt. Zacisnął mocniej rękę na rękojeści miecza.

Nieznany stwór wypełzł prosto na nich. Bojowy okrzyk Mana — naana obudził echo wśród skał. Władca mórz wycelował włócznię w wielkie cielsko. — Z drogi, biały robaku! — zawołał.

Robak zasyczał i zaatakował. Jego cielsko otarło się o głazy, aż zagrzechotały. Skaflok odskoczył i gdy płaska głowa znalazła się w pobliżu, ciął w nią mieczem. Od impetu uderzenia zabolało go ramię. Robak odwrócił się ku niemu otwierając paszczę. Młodzieniec ledwie widział potwora w mroku, ale zdawał sobie sprawę, że może połknąć go w całości.

Mananaan wbił włócznię w białawą szyję, Skaflok zaś znów ciął mieczem w potworny pysk. Od gnilnego smrodu ścisnęło go w gardle. Wciągnął powietrze do płuc i obsypał bestię gradem ciosów. Kropla krwi łub jadu kapnęła na niego, przeżarła kaftan i sparzyła mu ramię.

Zaklął i ciął mocniej w głowę robaka. A potem poczuł, że skorodowany żrącą posoką brzeszczot rozpadł się na kawałki. W tej samej chwili usłyszał, jak złamała się włócznia Mananaana.

Wyciągnąwszy miecze z pochew, Skaflok i morski bożek rzucili się znów do ataku. Robak cofnął się, a oni ruszyli za nim w górę lodowca.

Ohydny był to potwór. Jego zwoje wiły się w pół drogi do szczytu, białe jak skórą trędowatego i grubsze od końskiego kadłuba. Wysoko w górze chwiała się wężowa głowa ociekająca posoką i jadem. Złamana włócznia Mananaana tkwiła w jednym oku, drugie zaś spoglądało wściekle w dół. Bestia szybko wysuwała i chowała jęzor, sycząc jak śnieżna zawierucha.

Skaflok poślizgnął się na lodzie. Biały robak rzucił się na niego z góry, lecz Mananaan był szybszy. Osłonił tarczą towarzysza i ciął mieczem. Brzeszczot rozpłatał szyję bestii. Skaflok zerwał się na nogi i zrobił to samo co morski bożek.

Rozwścieczony potwór zaatakował, wyrzucając jeden ze zwojów do przodu. Skaflok potoczył się na bok w śnieżną zaspę. Mananaan został schwytany w żelazny uścisk, ale zanim wielki robak zdołał go zmiażdżyć, władca mórz wbił mu miecz między żebra.

Wtedy biały potwór uciekł w stronę morza, staczając się jak lawina. Dysząc ciężko i drżąc z wysiłku, wędrowcy długo siedzieli w blasku zorzy polarnej, nim wyruszyli w dalszą drogę.

— Nasze zapasowe miecze są skorodowane — powiedział Skaflok. — Lepiej wróćmy po nowe.

— Nie, gdyż tamten robak może czaić się na nas w pobliżu wybrzeża, a jeśli nie, to nasz widok mógłby na nowo rozpalić jego gniew — zaoponował Mananaan. — Te muszą nam wystarczyć do chwili, gdy będziemy mieli runiczny miecz.

Powoli pięli się po gładkim, tajemniczo połyskującym lodowcu. Przed nimi czarna góra zasłaniała pół nieba. Wiatr przyniósł z oddali odgłosy uderzeń młota.

Szli w górę, aż serca poczęły im kołatać i płucom zabrakło powietrza. Musieli często odpoczywać, a nawet ucinać krótkie drzemki na grzbiecie lodowca. Okazało się, że dobrze zrobili zabierając ze sobą jadło, gdyż lodowy jęzor był stromy i zdradziecki.

Nic się nie poruszało, nie dostrzegli też żadnych oznak życia w mroźnej pustyni, tylko coraz wyraźniej słyszeli uderzenia kowalskiego młota.

Wreszcie Skaflok i Mananaan stanęli w górze lodowca, w pół drogi do szczytu turni zwieńczonej Gwiazdą Polarną. Prowadziła tam odgałęziająca się w lewo wąska ścieżka, nierówna, usiana głazami i ledwie widoczna w mroku. Zwisały z niej strome skały opadające w bezdenne czeluście. Wędrowcy przewiązali się linami i popełzli w górę.

Po wielu upadkach, kiedy jeden ratował drugiego czepiając się kurczowo skał, wyszli na półkę skalną przed wejściem do jaskini. Z głębi góry dobiegał szczęk żelaza.

Przed wejściem biegał na łańcuchu wielki rudy pies. Zwierzę zawyło i rzuciło się na nich. Skaflok uniósł miecz, żeby je zabić.

— Nie — powstrzymał go Mananaan. — Czuję, że zabicie tego psa przyniosłoby nam nieszczęście. Lepiej spróbujmy przemknąć się koło niego.

Trzymając tarcze w taki sposób, że zachodziły na siebie, wpełzli do środka jak kraby, prawym ramieniem przyciskając się do skały. Pies rzucił się na nich całym ciałem i wyszczerbił zębami krawędzie tarcz. Od głośnego wycia rozbolały ich uszy. Ledwie udało im się wydostać poza zasięg łańcucha.

Znaleźli się w ciemnościach. Wzięli się za ręce i szli po omacku tunelem wiodącym w głąb góry. Starając się omijać doły i często wpadając na stalagmity. Powietrze nie było tam tak mroźne jak na zewnątrz, ale za to przesycone wilgocią, więc praktycznie nie wyczuwali żadnej różnicy. Usłyszeli huk wody i pomyśleli, że może to być jedna z rzek przepływających przez piekło. Coraz głośniej dźwięczały uderzenia młota.

Dwukrotnie usłyszeli szczekanie, które obudziło echo w tunelu, zatrzymali się więc gotowi do walki. Raz zaatakowało ich coś dużego i ciężkiego i poodgryzało kawałki tarcz. Choć nic nie widzieli w ciemnościach, udało im się zabić nieznanego potwora, jednak nie dowiedzieli się, jak wyglądał.

Niebawem ujrzeli czerwonawą poświatę, podobną do światła jednej z gwiazd w gwiazdozbiorze Myśliwego[48]. Przyśpieszyli kroku i dotarli, choć wolniej, niż im się wydawało, do wielkiej oszronionej skalnej komnaty i weszli do środka.

Oświetlało ją duże, lecz palące się słabym płomieniem ognisko. W jego czerwonawym blasku, przywodzącym na myśl świeżo zakrzepłą krew, dostrzegli niewyraźnie ogromne przedmioty, które mogły być narzędziami kowalskimi. Przy kowadle stał jakiś Jotun.

Był ogromny i bardzo wysoki, więc wędrowcy z trudem mogli dostrzec w cuchnącym półmroku jego głowę, a zarazem tak szeroki, że wydawał się niemal kwadratowy. Nosił tylko fartuch ze smoczej skóry. Jego owłosione ciało było chropawe jak pień starego drzewa, a muskuły wiły się pod skórą niczym kłębowisko węży. Zmierzwione czarne włosy i broda sięgały mu do pasa. Nogi miał krótkie i krzywe, prawą zaś kulawą. Był garbaty i tak przygięty, że dotykał rękami ziemi.

Kiedy Skaflok i Mananaan weszli do jaskini, olbrzym zwrócił w ich stronę pokrytą bliznami twarz o szerokim nosie i ustach od ucha do ucha. Pod wydatnymi łukami brwiowymi czerniały głębokie jamy — wyłupiono mu oczy.

Głos Jotuna miał w sobie huk i syk rzek przepływających przez piekło:

— Ho! Ho! Przez trzysta lat Bolwerk pracował samotnie. Teraz trzeba wyklepać brzeszczot. — Zdjął z kowadła to, nad czym pracował, i rzucił na drugą stronę jaskini. Upadło z brzękiem na stos innych, budząc drzemiące echo, które długo nie milkło.

Skaflok śmiało podszedł bliżej, spojrzał w puste oczodoły olbrzyma i rzekł: — Mam dla ciebie nowe zadanie, które jednak jest ci dobrze znane, Bolwerku.

— Kim jesteś? — zawołał Jotun. — Czuję zapach śmiertelnika, który ma w sobie wiele z Krainy Czarów. Wyczuwam też drugiego. Ten jest półbogiem, ale nie należy ani do Asów, ani do Wanów. — Pomacał wokół siebie. — Nie podoba mi się żaden z was. Podejdźcie bliżej, żebym mógł rozerwać was na kawałki.

вернуться

48

Tzn. Oriona.