Jechał przez cały dzień. Koło południa znalazł jaskinię, w której spało kilku Trollów. Zabił ich i spożył ich jadło. Niewiele go obchodziło, że zostawia za sobą usiany trupami ślad i że każdy może go wytropić. A niech tam!
Przed wieczorem dotarł do gór. Były wysokie i piękne i ich ośnieżone szczyty zdawały się płynąć w powietrzu na tle zachodzącego słońca. Słyszał plusk wodospadów i szum sosen. To dziwne, pomyślał, że taki spokój i piękno można znaleźć na polu bitwy. Prawdę mówiąc, powinien być tu z Fredą i myśleć o ich miłości, a nie na ponurym czarnym koniu z zaczarowanym mieczem.
Ale co ma być, to będzie. Co się z nią teraz działo?
Jechał wciąż w górę, w poprzek lodowca, na którym zadzwoniły kopyta jego konia. Noc rozpostarła swój płaszcz na niebie, jasna i chłodna na tej wysokości. Bliski pełni księżyc oświetlał widmowym blaskiem szczyty gór. Po pewnym czasie Skaflok usłyszał z oddali dźwięki elfowej trombity, niesamowicie brzmiące w cichych przestworzach. Serce zabiło mu mocniej, spiął konia ostrogami i rzucił go w cwał, z turni na turnię, ponad przepaściami. Wiatr świszczał mu w uszach, a tętent żelaznych podków budził drzemiące echa w górach.
Usłyszał ochrypły ryk trollowego rogu i zaraz potem przytłumione odległością okrzyki wojowników i szczęk broni. Strzała przeleciała obok niego. Skaflok zaklął i skulił się w siodle. Nie miał czasu, by rozprawić się z łucznikiem, w pobliżu była grubsza zwierzyna.
Przeskoczył przez skalną grań i obejrzał z dołu do góry zalane księżycem miejsce, gdzie toczył się bój. Ludzie mogliby ujrzeć tylko górski szczyt, nad którym wirowały śnieżne demony, i usłyszeć niezwykły ton w szumie wiatru. Lecz obdarzony czarodziejskim wzrokiem Skaflok dostrzegł znacznie więcej. Zobaczył ową górę jako potężny zamek, którego oszronione wieże sięgały gwiazd. Otaczały go szerokim pierścieniem czarne namioty wielkiej armii Trollów rozbite na zboczach. Jeden z namiotów był większy od pozostałych i łopotał nad nim na wietrze ciemny sztandar, a na najwyższej wieżyczce zamku powiewała chorągiew Króla Elfów. Władcy zwaśnionych ludów się spotkali.
Trollowie szturmowali elfową twierdzę. Szczekając jak psy podnosili drabiny, usiłując wspiąć się na nie, a było ich tak wielu, że zasłonili sobą podnóże murów obronnych. Mieli wiele machin wojennych: mangonele strzelające ognistymi kulami, które przelatywały ponad blankami, pełznące ku murom wieże oblężnicze pełne zbrojnych mężów, tarany do rozbijania bram i katapulty miotające wielkie głazy. Okrzyki, tupot nóg, tętent kopyt, szczęk metalu, dudnienie bębnów i granie rogów napełniały noc burzą dźwięków, od której lawiny zsuwały się ze stoków i pola lodowe dzwoniły w odpowiedzi.
Elfowie stali na blankach i odpierali ataki Trollów. Miecze rzucały świetlne refleksy, chmura strzał i włóczni przesłaniała księżyc, wrzący olej chlustał z kotłów, drabiny spadały z murów — lecz Trollowie nadal nacierali, a Elfów było niewielu. Oblężenie zbliżało się do końca.
Skaflok wyciągnął miecz. Brzeszczot z sykiem zabłysnął w chłodnej poświacie księżyca. — Hej–ha! — zawołał młodzieniec, spiął konia ostrogami i zjechał ze zbocza w śnieżnym obłoku.
Nie przedzierał się mozolnie przez wąwóz, który zagradzał mu drogę. Na jego krawędzi ścisnął kolanami boki konia i znalazł się na środku nieba, otoczony zewsząd gwiazdami. Opadł na przeciwległą krawędź z takim impetem, że aż zadzwonił zębami, ale natychmiast pomknął w górę zbocza.
Obóz Trollów był prawie pusty. Skaflok zebrał wodze tak, że jego koń stanął dęba. Wychylił się z siodła, by pochwycić żagiew z ogniska. Rozgorzała w pędzie, gdy cwałując wokół obozu kolejno podpalał namioty. Po krótkiej chwili wiele buchało już ogniem, a iskry docierały do pozostałych. Młodzieniec pośpieszył teraz do bram elfowego zamku, po drodze szykując się do walki.
Jak przedtem ścisnął uchwyt tarczy w lewej dłoni, miecz trzymał w prawej, kierując koniem kolanami i słowami. Zanim dostrzegli go Trollowie szturmujący bramę, Skaflok zarąbał trzech, a jego rumak stratował tyluż.
Później zwróciły się przeciw niemu zewnętrzne szeregi napastników. Jego miecz mknął do przodu, wirował i świszczał, rozcinał hełmy i kolczugi, ciało i kości, i powracał zlany krwią. Ten taniec śmierci trwał bez końca i Skaflok kosił Trollów niczym dojrzałą pszenicę.
Otoczyli zewsząd Imrykowego wychowanka, lecz żaden Troll nie mógł dotknąć żelaznej kolczugi i Skafloka dosięgły tylko nieliczne ciosy. Ale i tak prawie ich nie czuł, gdyż trzymał w dłoni miecz Bolwerka!
Zamachnął się i jakaś głowa spadła na ziemię. Jeszcze jeden zamach i młodzieniec rozpłatał brzuch innemu jeźdźcowi. Trzeci cios rozciął hełm, głowę i mózg wroga. Pieszy wojownik pchnął włócznią i drasnął go w ramię. Skaflok pochylił się i zarąbał Trolla. Lecz większość wrogów zginęła od kopnięć i ukąszeń jotuńskiego konia.
Szczęk i zgrzyt metalu sięgały nieba. Krew dymiła na śniegu, trupy nurzały się w zielonkawych kałużach. Jeździec na czarnym koniu ze straszliwym mieczem w dłoni górował nad polem bitwy, wyrąbując sobie drogę do bramy zamku.
— Rąb, mieczu, rąb!
Panika ogarnęła Trollów. Tłumnie rzucili się do ucieczki. Skaflok zawołał: — Hej, Alfheimie! Zwycięstwo jedzie z nami tej nocy! Zróbcie wypad, Elfowie, wyjdźcie i zabijajcie!
Pierścień ognia, płonący obóz Trollów, otaczał pole bitwy. Trollowie zobaczyli to i przerazili się. Poznali też jotuńskiego rumaka i zaczarowany miecz. Jakaż to istota walczyła z Trollheimem?
Skaflok jeździł tam i z powrotem pod bramą zamku. Jego zbryzgana krwią kolczuga połyskiwała w księżycowej poświacie i w blasku ognia, a z oczu, tak jak z miecza, strzelały niebieskie błyskawice! Drwił z wrogów i wzywał Elfów do walki.
Pełen przerażenia szept poszedł po tłumie Trollów:
— …To sam Odyn, przybył, żeby z nami wojować… nie, on ma dwoje oczu… to musi być Thor… to Loki, który zerwał łańcuchy, zbliża się koniec świata… to jest śmiertelnik opętany przez demona… to sama śmierć.
Zagrały trombity, brama otworzyła się i wyjechali z niej Elfowie. Było ich znacznie mniej niż Trollów, lecz nowa nadzieja rozjaśniała ich wymizerowane twarze i błyszczała w oczach. Na ich czele, na mlecznobiałym koniu, w koronie lśniącej w blasku księżyca, z rozwianymi włosami i brodą, narzuciwszy na kolczugę płaszcz o barwie zmierzchu, jechał Król Elfów.
— Nie spodziewaliśmy się, że jeszcze ujrzymy cię żywego, Skafloku — zawołał.
— Ale zobaczyłeś — odparł człowiek bez cienia dawnego lęku, gdyż nic już nie mogło przestraszyć tego, kto jak on, rozmawiał z umarłymi, pływał do Jotunheimu i nie miał nic do stracenia.
Król Elfów utkwił wzrok w runicznym mieczu.
— Wiem, co to za brzeszczot — mruknął — i wcale nie jestem pewny, czy dobrze się stało, że znalazł się on po stronie Alfheimu. No, cóż… — podniósł głos. — Naprzód, Elfowie!
Jego woje zaatakowali Trollów i był to krwawy bój. Miecze i topory unosiły się i opadały, opadały i znów unosiły ociekając krwią, metal zgrzytał i pękał, włócznie i strzały zasłaniały niebo, konie tratowały poległych lub, ranne, rżały boleśnie, wojownicy walczyli, jęczeli i osuwali się na ziemię.
— Hola, Trollheim! Do mnie, do mnie! — Illrede zebrał swych żołnierzy, ustawił część w klin i sam stanął na ich czele, żeby rozbić Elfów. Jego czarny ogier parskał głośno, topór nigdy nie spoczął i nigdy nie chybiał, tak że w końcu Elfowie poczęli odsuwać się od niego. Bladozielona w blasku księżyca twarz władcy Trollów ziała wściekłością, frędzle brody skręcały się, a oczy płonęły niby czarne kaganki.