— No cóż. — Thorkel wzruszył ramionami. — Mogę rozkazywać tobie, ale nie twojej woli. Zostań w domu, jeśli musisz. — I po jakimś czasie dodał: — Masz rację, te rozległe włości nie powinny leżeć odłogiem. A z niej może być dobra małżonka, która da ci wielu silnych synów. — Uśmiechnął się, chociaż jego spojrzenie pełne było niepokoju. — Więc zabiegaj o jej względy i zdobądź ją, jeśli zdołasz. Mam nadzieję, że los będzie dla ciebie łaskawszy niż dla Erlenda.
Kiedy obsiano pola, Thorkel odpłynął z pozostałymi synami i z młodzieńcami z okolicy. Ponieważ mieli odwiedzić kilka krajów na przeciwległym brzegu Morza Północnego, oczekiwano ich powrotu dopiero późną jesienią lub na początku zimy. Audun patrzył smutno na odpływający statek. Ale kiedy odwrócił się i zobaczył obok siebie Fredę, uznał, że dobrze zrobił.
— Czy naprawdę zostałeś, żeby nadzorować żniwa? — zapytała.
Zaczerwienił się po białka oczu, ale odparł śmiało:
— Myślę, że znasz odpowiedź. Odwróciła wzrok i nic nie powiedziała.
Dni były coraz dłuższe i wiosna ogarnęła ziemię. Ciepły wiatr, plusk deszczu, ptasie trele, obfitość zwierzyny, ryby srebrzące się w rzekach, kwiaty i jasne noce… I coraz częściej Freda czuła ruchy dziecka.
A jeszcze częściej Audun był u jej boku. Od czasu do czasu w przypływie przygnębienia kazała mu odejść i jego smutna mina zawsze budziła w niej wyrzuty sumienia.
Zalecał się do niej w chaotycznych słowach, których prawie nie słuchała. Wtuliła twarz w bukiet kwiatów, który dla niej zerwał, i poprzez wonne płatki dostrzegła jego nieśmiały uśmiech — dziwiło ją, że taki rosły i zaradny młodzian, był słabszy od niej.
Jeżeli się pobiorą, to ona otrzyma go na małżonka. Nie był przecież Skaflokiem, lecz tylko Audunem. O mój kochany!
Z czasem wszakże wspomnienia o Skafloku stawały się pamięcią o zeszłorocznym lecie. Radowały serce Fredy, lecz nie raniły go, a tęsknota za ukochanym przypominała spokojne wody górskiego stawu, na którym tańczą słoneczne zajączki. Opłakiwać go bez końca byłoby słabością niegodną uczucia, które ich łączyło.
Lubiła Auduna. Będzie mocną tarczą dla dziecka Skafloka.
Aż nadszedł taki wieczór, kiedy stali oboje na brzegu morza, fale szumiały u ich stóp, a słońce zachodziło w powodzi złota i czerwieni. Audun wziął Fredę za ręce i powiedział poważnie: — Fredo, wiesz, że kochałem cię jeszcze zanim zostałaś porwana. W minionych tygodniach otwarcie starałem się o twoją rękę. Najpierw nie chciałaś słuchać, a później odpowiadać. Proszę cię teraz o szczerą odpowiedź i jeśli taka jest twoja wola, nie będę cię więcej niepokoił. Czy wyjdziesz za mnie, Fredo?
Spojrzała mu w oczy i powiedziała cicho i wyraźnie:
— Tak.
XXV
Pod koniec lata na północy Anglii było zimno i deszczowo. Dniami i nocami wiatr smagał elfowe wzgórza i otulał je szarością pełną migotu błyskawic. Trollowie rzadko odważali się opuszczać Elfheugh, gdyż oddziały ich wrogów były zbyt liczne, dobrze wyekwipowane i urządzały chytre zasadzki. Tak więc Trollowie łazili po zamku, pili, grali, kłócili się i znowu pili. W ponurym nastroju, jaki ogarnął wszystkich, każde słowo mogło stać się powodem do walki na śmierć i życie. Tymczasem ich elfowe miłośnice stały się tak przewrotne, że nie było dnia bez zerwania przyjaźni, a często i utraty życia dla niewiasty.
Trwożne pogłoski obiegały ciemne korytarze zamku. Illrede — tak, poległ, a jego głowa leżała w beczce słonej wody do czasu bitwy, kiedy stawała się nieprzyjacielskim sztandarem. Nowy król Guro nie mógł utrzymać w kupie trollowych armii, jak to czynił Illrede, i za każdym razem, kiedy stawał w boju, musiał się wycofywać w popłochu. Demon na olbrzymim koniu z mieczem i sercem z piekła rodem prowadził Elfów do zwycięstwa nad dwukrotnie liczniejszym przeciwnikiem.
Niektórzy szeptali, że Wendlandia padła, a groźny wódz Elfów okrążył tam Trollów i nie oszczędził nikogo. Mówiono, że można było iść po trupach Trollów od końca do końca tego strasznego pola.
Inni powiadali, że twierdze w Norwegii, Szwecji, Gotlandii i Danii zostały zaatakowane i — w jakiś sposób, chociaż były elfowymi zamkami, zbudowanymi z elfowym kunsztem tak, by mogły wytrzymać niejeden szturm — padły równie szybko, jak przedtem poddały się Trollom, a ich garnizony wycięto w pień. W zatoce Jutyjskiej wróg zdobył całą flotę, której używał później do napaści na sam Trollheim.
Sojusznicy i żołnierze najemni, którzy jeszcze żyli, opuszczali Trollów. Szeptano, że kompania Szenów zwróciła się przeciw trollowym towarzyszom broni w Gardarice i wymordowała ich. Powstanie Goblinów starło z powierzchni ziemi trzy miasta — albo pięć czy też tuzin — w Trollheimie.
Elfowie wdarli się do Walonii w ślad za wycofującą się armią Trollów… i odwrót ten zmienił się w druzgocącą klęskę, a w końcu i w rzeź, gdy trollowe zastępy zostały przyparte do morza wśród kromlechów i menhirów[50] Dawnego Ludu. Po zamku krążyły opowieści o straszliwym koniu tratującym wojowników i o znacznie odeń gorszym mieczu, który przecinał metal, jakby to była tkanina, i nigdy się nie tępił.
Walgard, coraz chudszy, bardziej ponury i małomówny w miarę jak płynęły miesiące, starał się podnieść Trollów na duchu. — Elfowie przegrupowali się — powiedział — i zyskali pewne moce. Ale cóż z tego? Czyż nie widzieliście, jak konający rzuca się, nim umrze? Wytężają resztki sił, a to nie wystarczy.
Lecz Troiło wie jedno wiedzieli na pewno: że coraz mniej statków docierało do nich przez Kanał czy ze wschodnich mórz i że przywoziły one coraz gorsze wieści, aż w końcu Walgard zabronił swoim wojom rozmawiać z ich załogami; że elfowi banici pod wodzą Flama i Ognistej Włóczni z każdą nocą stawali się coraz zuchwalsi, tak iż w końcu nawet cała armia nie była bezpieczna od wypuszczonych z zasadzki strzał i szybkich napadów konno lub wodą; że irlandzcy Sidhowie zbroili się jak na wojnę; i że zmęczenie, rozpacz i nienawiść do współtowarzyszy szerzyły się wśród nich jak płomień, podsycane przez intrygi Elfin.
Walgard krążył po zamku od najwyższych wież, gdzie gnieździły się kruki i kobuzy, do najgłębszych lochów, będących kryjówkami ropuch i pająków, warcząc, bijąc, a nawet zabijając w przystępie wściekłości. Czuł się osaczony przez białobłękitne ściany Elfheugh, przez banitów, przez rosnące w siłę zastępy Króla Elfów i przez całe swoje życie. I nic nie mógł na to poradzić.
Wypady nie miały sensu. Było to jak walka z cieniami. Napastnicy znikną, gdzieś z tyłu strzała wbije się jakiemuś Trollowi w plecy, pętla zaciśnie wokół szyi, a jama z ostrymi palami na dnie rozewrze pod jego koniem. Nawet przy stole nikt nie czuł się pewnie, gdyż ciągle ktoś umierał, najwyraźniej otruty, a obojętne wyjaśnienia sług nie naprowadzały na żaden trop, ponieważ mógł to uczynić jakiś urażony Troll.
Elfowie byli przebiegli i cierpliwi, zmieniali swoje słabe strony w siłę, czekając na odpowiednią chwilę. Trollowie nie potrafili ich zrozumieć i z czasem poczęli bać się ludu, który jeszcze tak niedawno uważali za pokonany.
A on teraz zwyciężał ich samych, pomyślał Walgard niewesoło. Lecz prawdę tę ukrywał starannie przed swoimi żołnierzami, chociaż nie był w stanie powstrzymać szeptów ani kłótni.
Mógł tylko siedzieć na jarlowskim krześle Imryka i pić na umór ogniste wino. Usługiwała mu Leea i jego czara nigdy nie była pusta. Siedział w milczeniu, z zamglonymi oczyma, aż osuwał się nieprzytomny na podłogę.
50