Często jednak, gdy choć pijany, mógł jeszcze chodzić, wstawał powoli. Zataczając się przechodził przez jadalnię, gdzie wodzowie Trollów leżeli rozwaleni wśród kałuż wina i wymiocin. Brał pochodnię i chwiejnym krokiem schodził po wykutych w skale stopniach. Opierając się o zimną, śliską ścianę docierał do drzwi pewnego lochu i otwierał je.
Pokryte czarnymi smugami zakrzepłej krwi białe ciało Imryka majaczyło w półmroku w blasku węgli żarzących się pod jego stopami. Opiekujący się ogniskiem Dżinn pilnował, żeby zawsze były gorące. Elfowego jarla powieszono nad ogniem za kciuki, bez jedzenia i picia. Jego brzuch zapadł się, skóra ciasno opinała żebra, język miał czarny, ale był Elfem i nie mógł od tego umrzeć.
Nieodgadniony wyraz skośnych, błękitnobiałych oczu więźnia zawsze w jakiś sposób mroził krew w żyłach odmieńca. Walgard uśmiechnął się szeroko, żeby ukryć strach.
— Czy domyślasz się, dlaczego tu jestem? — zapytał ochryple. Chwiał się na nogach.
Imryk nic nie opowiedział. Walgard uderzył go w usta. Odgłos uderzenia, które rozkołysało ciało więźnia, zabrzmiał niezwykle głośno w ciszy lochów. Dżinn cofnął się, a jego oczy i kły zabłysły w mroku.
— Dobrze wiesz, jeśli mózg nie wysechł ci w czaszce — powiedział odmieniec. — Przychodziłem tu już i znowu przyjdę.
Zdjął bicz z półki na ścianie i przesunął palcami po rzemieniach. Jego oczy zabłysły. Zwilżył spieczone wargi.
— Nienawidzę cię — rzekł. Zbliżył twarz do twarzy Imryka. — Nienawidzę cię za to, że mnie spłodziłeś. Nienawidzę cię za to, że pozbawiłeś mnie należnego mi dziedzictwa. Nienawidzę cię za to, że jesteś tym, czym ja nigdy nie będę i nie chciałbym być — przeklętym Elfem! Nienawidzę cię za twoje złe czyny. Nienawidzę cię, ponieważ nie mam pod ręką twego przeklętego wychowanka i ty mi musisz wystarczyć — teraz!
Podniósł bicz. Dżinn wcisnął się w kąt celi, najdalej jak mógł. Imryk nie wydał żadnego dźwięku ani się nie poruszył.
Kiedy Walgarda rozbolała jedna ręka, używał drugiej. A gdy ta się zmęczyła, rzucił bicz na podłogę i odszedł.
Zaczynał trzeźwieć i ból głowy pospołu z chłodem w sercu zastąpiły opary wina. Kiedy podszedł do okna, usłyszał szum deszczu.
Znienawidzone przez Trollów lato, za którym Walgard tak tęsknił w zimie, marząc, by mógł leżeć w zielonych dolinach nad brzegami rzek, a które spędził na próżno uganiając się za elfowymi banitami albo dusząc się w murach Elfheugh — wreszcie się kończyło. Bliski był też koniec Trollheimu. Nie było żadnych wieści z Walonii. Ostatnia mówiła o polu pełnym trupów.
Czy ten deszcz nigdy nie przestanie padać? Walgard wzdrygnął się, spoglądając przez okno na przemoczony świat. Błyskawica rozdarła niebo, a huk gromu przeszył odmieńca do szpiku kości.
Powlókł się na górę do swoich komnat. Trollowi wartownicy leżeli pogrążeni w pijackim śnie — ha, czy oni wszyscy byli opojami i mordercami współplemieńców? Gdzie wśród tej cuchnącej i kłótliwej hordy znaleźć kogoś, przed kim mogły otworzyć serce?
Poszedł do sypialni i stanął w drzwiach, Leea usiadła na łożu. Ona przynajmniej nie robiła z siebie suki jak inne Elfiny, pomyślał odmieniec, i dawała mu pocieszenie, gdy lękał się o siebie.
Błyskawica znów przeszyła powietrze. Podłoga zadrżała od łoskotu gromu. Wiatr zawył i cisnął deszcz o szyby. Gobeliny zafalowały i światło świec zamrugało w zimnym powiewie.
Walgard usiadł ciężko na brzegu łoża. Leea zarzuciła mu ramiona na szyję. Spoglądała na niego tajemniczo jak księżyc; jej uśmiech, jedwabista skóra i zapach kusiły, choć pozbawione były ciepła. Zapytała słodko: — Co robiłeś, panie mój?
— Wiesz co — mruknął — i zastanawiam się, dlaczego nigdy nie próbowałaś mnie powstrzymać.
— Silni robią ze słabymi, co zechcą. — Wsunęła mu rękę pod odzienie, dając jasno do zrozumienia, co może z nią zrobić, lecz Walgard nie zważał na to.
— Tak — odparł i zacisnął zęby. — Dobre to prawo, kiedy jest się silnym. Ale teraz Trollowie przegrywają — ponieważ Skaflok, a wszystko wskazuje na to, że to musi być on — wrócił z mieczem, który zmiata przed sobą wszystko. Więc jakie jest teraz prawo?
Odwrócił się i spojrzał na nią ponuro. — Rzeczą, której zupełnie nie mogę zrozumieć, jest upadek wielkich twierdz. Nawet zwycięska w polu armia Elfów powinna połamać sobie zęby na takich fortyfikacjach. Przecież niektórych z nich Elfowie nigdy nie wypuścili z rąk pomimo sił, które rzuciliśmy przeciwko nim. Część wzięliśmy głodem, większość poddała się bez walki, tak jak ta. Wszystkie były silnie obsadzone wojskiem i dobrze zaprowiantowane — i utraciliśmy je, skoro tylko dotarł do nich jakiś oddział Króla Elfów. — Potrząsnął głową. — Dlaczego?
Chwycił ją szorstko za ramiona. — Elfheugh nie padnie. Nie może! Utrzymam je, nawet gdyby sami bogowie wystąpili przeciwko mnie. Ha, tęsknię za bitwą — nic tak nie rozweseliłoby mnie i moich zmęczonych żołnierzy. I pobijemy ich, słyszysz? Odrzucimy ich i umieszczę głowę Skafloka na pice na murach.
— Tak, panie mój — zamruczała Elfina, nadal uśmiechając się tajemniczo.
— Jestem silny — warknął. — Kiedy byłem Wikingiem, zabijałem mężów gołymi rękami. Nie boję się niczego i jestem chytry. Odniosłem wiele zwycięstw i odniosę jeszcze więcej.
Ręce opadły mu bezwładnie, a oczy pociemniały.
— Ale co z tego? — szepnął. — Dlaczego jestem taki? Dlatego, że Imryk takim mnie uczynił. Ukształtował na obraz i podobieństwo Ormowego syna. Tylko dlatego żyję, a moja siła, wygląd i mózg są identyczne jak u Skafloka.
Podniósł się z trudem, wpatrzył się przed siebie jak ślepiec i wrzasnął: — Czymże jestem, jak nie cieniem Skafloka?! Błyskawica przeleciała po niebie, rozwidniając je piekielnym ogniem. Zagrzmiało. Wiatr zawył. Deszcz zabębnił o szyby. Zimny powiew zdmuchnął świece.
Walgard chwiał się na nogach i szukał po omacku ścian. — Zabiję go — mamrotał. — Pogrzebię głęboko pod dnem morza. Zabiję Imryka, Fredę i ciebie, Leeo — wszystkich, którzy wiedzą, że naprawdę nie żyję, że jestem duchem ukształtowanym na podobieństwo człowieka… zimnym ciałem, moje ręce są zimne…
Koła wozu Thora zaturkotały na niebie. Walgard zawył: — Tak, rzuć tu młotem! Hałasuj, póki jeszcze możesz! Tymi zimnymi rękami uchwycę kolumny boskich pałaców i zniszczę je! Zdepczę cały świat. Przywołam burzę, mrok i lodowce z północy i wiatr będzie rozsypywał popioły na moich śladach. Jestem Śmiercią!
Ktoś jak szalony walił w drzwi, lecz ledwie było go słychać poprzez szum deszczu i wycie wichury. Walgard warknął jak dzikie zwierzę. Chwycił za szyję zmęczonego, przemoczonego Trolla.
— Zacznę od ciebie — powiedział. Piana wystąpiła mu na usta. Posłaniec szamotał się, ale jego siły okazały się niewystarczające, żeby rozerwać ten uścisk.
Kiedy Troll runął martwy na podłogę, szał bojowy opuścił Walgarda. Drżący i słaby oparł się o framugę drzwi. — To było nierozsądne — szepnął.
— Może byli z nim inni — odezwała się Leea. Wyszła na półpiętro i zawołała: — Hej, tam! Jarl chce mówić z kimś, kto niedawno przybył.
Drugi Troll, równie zmęczony jak pierwszy, z otwartą raną na policzku, chwiejnym krokiem wszedł po schodach tak, aby mogli go widzieć, lecz nie próbował dotrzeć do komnat jarla. — Wyruszyło nas piętnastu — wyjęczał. — Pozostało tylko dwóch, Hru i ja. Banici nie odstępowali nas przez całą drogę.