Ale przeciwnicy walczyli zaciekle. Przegrupowali się, tworząc kręgi, które trzymały się mocno. Stamtąd zasypywali Elfów strzałami. Konie atakujących nadziewały się na podstawione włócznie. Elfowie padali pod ciosami toporów i maczug. Gdzie była pomoc? Gdzie była pomoc?
Jakby w odpowiedzi zagrał róg — potem następny i jeszcze jeden — okrzyk bojowy, grad pocisków i setki wojowników wyłaniających się z mroku!
— Ha, Alfheimie! — Ognista Włócznia jechał na czele. Krew spływała z jego lancy jak deszcz z jego hełmu. Radość biła z twarzy. Obok pędził Flam z Orkadów ściskając w ręku ociekający krwią topór. W bitwie też wzięli udział inni elfowi dowódcy, powstający jakby spod ziemi, aby oczyścić ją z rabusiów.
Teraz nie było trudno wyciąć w pień przeciwnika i niebawem już tylko trupy Trollów czekały świtu. Skaflok naradzał się z Ognistą Włócznią, Flamem i innymi wielmożami.
— Przybyliśmy tak szybko, jak tylko mogliśmy — rzekł Ognista Włócznia — Musieliśmy zatrzymać się w Runehill i zabezpieczyć go, gdyż wrota stanęły przed nami otworem i pozostało tam niewielu Trollów. Nasze niewiasty dzielnie się sprawiły! Myślę, że skończą wszystko w Alfarhi, gdyż większość garnizonu leży tutaj.
— To dobrze — skinął głową Skaflok. Po skończonej bitwie, gdy schował miecz, znów poczuł nawrót zmęczenia. Burza oddalała się, wiatr ucichł, padał rzęsisty deszcz i niebo pojaśniało na wschodzie.
— Sidhowie z Erynu również wyruszyli na wojnę — wtrącił Flam. — Lug wylądował w Szkocji, a Mananaan wypiera Trollów z północnych wód i wysp.
— Ach — więc dotrzymał słowa — Skaflok poweselał. — Prawdziwy z niego przyjaciel. To jedyny bóg, któremu zaufałbym.
— I to tylko dlatego, że jest półbogiem, który utracił większość dawnej potęgi, i został zepchnięty do poziomu mieszkańców Krainy Czarów — mruknął Ognista Włócznia. — Nierozsądnie jest zadawać się z bogami… albo z olbrzymami.
— Taak, lepiej ruszajmy w drogę, żebyśmy mogli schronić się przed świtem — rzekł Flam. — Dzisiaj śpimy w Alfarhi. Och, jak dawno nie spałem w elfowym zamku u boku Elfiny!
Skaflok skrzywił się, ale nic nie powiedział.
Chociaż początek jesieni był w owym roku bardzo burzliwy, niebawem pogoda poprawiła się i pozostała wyjątkowo długo niezmienna. Było to tak, jakby sama ziemia witała dawnych kochanków. Niektórzy spoczęli z nią na zawsze i klony przypominały o tym barwą swych liści. Inne drzewa pokryły się tysiącem odcieni złota i brązu i szumiały wśród wzgórz pod sennym niebem. Wiewórki krzątały się, gromadząc zimowe zapasy, jelenie potrząsały rogami i ryczały dumnie, a na niebie rozbrzmiewał przeciągły krzyk dzikich gęsi odlatujących na południe. W pogodne noce niezliczone roje gwiazd świeciły tak jasno, że wydawało się, iż wystarczy wyciągnąć rękę i zerwać je z krystalicznej czerni.
Elfom sprzyjało szczęście. Na północy i południu, na wschodzie i na zachodzie gromili wrogów z niewielkimi własnymi stratami. Albowiem mieli nie tylko strasznych sojuszników, ale z każdym tygodniem byli coraz lepiej wyekwipowani i otrzymywali posiłki, w miarę jak Król Elfów oczyszczał z wrogów kontynentalne ziemie Alfheimu. Z łatwością więc odbijali swoje zamki. Natomiast Trollowie zostali całkowicie odcięci od swej ojczyzny po tym, jak Mananaan ustanowił szczelną blokadę angielskich wód. Pod koniec jesieni niektórzy Elfowie zaczęli się uskarżać, że muszą się nieźle naszukać, nim znajdą jakiegoś Trolla, który mogły z nimi walczyć.
Lecz ta sytuacja nie cieszyła Skafloka, gdyż wiedział, co się za nią kryło. Skoro tylko Walgard zorientował się, że jego oddziały zostałyby rozbite w polu, począł ściągać je, najszybciej jak mógł, w stronę Elfheugh. Na miejscu pozostały niewielkie grupy Trollów, które tak bardzo dawały się Elfom we znaki, że nie byli w stanie napadać na większe zgrupowania przeciwnika. Chociaż Skaflok nie wątpił, że zdobędzie tę ostatnią redutę, wiedział, iż cena tego może być wysoka.
Tak naprawdę wcale go to nie martwiło, lecz urażało poczucie fachowości, więc rozważał różne warianty, chcąc zakończyć całą sprawę z jak najmniejszymi stratami. Myślał wolniej niż zwykle, gdyż inny problem nie dawał mu spokoju.
A wynikało to z pokoju, który przynosił umęczonej ziemi. Walne bitwy zamieniły się w potyczki, potyczki w pościgi, aż wreszcie zanikły. Jego miecz spał całymi dniami i tygodniami. Później powróciły wspomnienia. Przedtem miał nadzieję, że rana w jego sercu jakoś się zagoiła, ale okazało się, że nie. Nie wiedział, co sprawiało mu większy bóclass="underline" bezsenne noce czy sny.
Tak się rzeczy miały, gdy nadeszła zima. Duchowe rozterki Skafloka zakończyły się pewnej nocy w kraju Duńczyków, kiedy Ognista Włócznia, któremu powiedział to samo co innym, pozwalając się domyślać, że albo znudziła mu się śmiertelna dziewczyna, albo że pozostawił ją wśród ludzi dla jej bezpieczeństwa — odszukał go i rzekł: — Pewnie chciałbyś wiedzieć, że o zmierzchu przejeżdżałem obok pewnego gospodarstwa położonego niedaleko stąd i zobaczyłem tam młodą niewiastę podobną do Fredy córki Orma. Była ciężarna i bliska rozwiązania, ale wydawało mi się, że nosi w łonie również i smutek.
Tego wieczoru Skaflok wyjechał samotnie. Czarny jotuński ogier szedł stępa, nie szybciej niż śmiertelny wierzchowiec. Zeschłe liście szeleściły mu pod kopytami i tańczyły przed nim na wietrze. Te, które pozostały na gałęziach, zachowały jaskrawe ubarwienie, jakby miano z nich uwić wieniec dla jego jeźdźca. Zapadał zmierzch, gdy dotarł do lasów, które tak dobrze znał dosiadający go mąż.
Skaflok nie nosił hełmu, kolczugi czy miecza o smoczej rękojeści. Wiatr rozwiewał mu włosy wymykające się spod drucianego czepca. Jego ogorzała twarz o wyrazistych rysach stężała jak odlana z metalu, lecz serce waliło mu jak oszalałe, krew szumiała w uszach, ręce miał wilgotne, a usta wyschłe na wiór.
Zmierzch zamienił się w mrok pełen tajemniczych szelestów. Skaflok przejechał przez strumyk i dzięki czarodziejskiemu wzrokowi dojrzał zeschłe liście płynące w stronę morza jak małe, brązowe statki. Usłyszał pohukiwanie sowy i skrzypienie drzew — ale ponad wszystkim królowała tylko cisza, w której śpiewało jego serce.
O Fredo, Fredo, czy naprawdę jesteś tak blisko?
Na niebie rozbłysło wiele gwiazd, kiedy Skaflok wjechał na dziedziniec domu Thorkela syna Erlenda. Syknął jakieś słowo, które sprawiło, że psy uciekły bez szczekania, a kopyta konia jęły uderzać bezgłośnie o ziemię. W domu było ciemno, tylko spod frontowych drzwi wydobywało się słabe światło ogniska.
Skaflok zsiadł z konia. Nogi uginały się pod nim. Całym wysiłkiem woli zmusił się, żeby podejść do drzwi. Rygiel był na miejscu i młodzieniec stał przez chwilę, szykując czar, który miał go odsunąć.
Thorkel był zamożnym gospodarzem, ale nie wodzem. Dlatego główna izba w jego dworze nie była duża i nikt w niej nie spał, kiedy nie mieli gości. Swoim zwyczajem Freda siedziała do późna przy niewielkim ognisku. Audun przyszedł z głębi domu. Oczy błyszczały mu jaśniej niż ognisko. — Nie mogłem spać — powiedział. — Inni mogą — jak to możliwe! — więc ubrałem się, mając nadzieję, że będziemy mogli porozmawiać z dala od ciekawskich spojrzeń.
Usiadł obok niej na ławie. Blask ognia niecił czerwonawą aureolę wokół jej głowy. Freda nie zakrywała włosów, jak czyniły to mężatki, ale zaplatała je w warkocze. — Trudno mi uwierzyć w moje szczęście — rzekł Audun. — Lada dzień możemy się spodziewać powrotu mego ojca i wtedy się pobierzemy.