Łzy płynęły jej z oczu spokojnie jak leśny strumień, aż poczuła w ustach ich słony smak. — Kocham go — szepnęła. — Niech mi Bóg wybaczy, ale zawsze będę go kochała. I tylko ty mi po nim pozostałeś.
Słońce wypaliło się krwawo i zapadł zmierzch. Księżyc w fazie między kwadrą a pełnią przemykał się przez gnane wiatrem chmury. W nocy będzie burza, gdyż minęła już długa jesień, która powitała powrót Elfów, i zbliżała się zima.
Dwór Erlenda kulił się pod nieboskłonem. Drzewa jęczały na wietrze, a z oddali docierał huk morza.
Nadeszła noc i wiatr zamienił się w zawieruchę, pędząc przed sobą tumany suchych liści. Grad bębnił o dach jak banda nocnych złodziei. Freda nie spała.
Koło północy usłyszała z oddali głos rogu. Przebiegł ją zimny dreszcz. Dziecko zapłakało, więc przytuliła je mocniej.
Znów zagrał róg, tym razem głośniej i bliżej, zagłuszając na chwilę wycie wiatru i huk fal. Rozległo się szczekanie psów niepodobne do żadnego, jakie kiedykolwiek słyszała Ormowa córka. Donośny tętent kopyt napełnił niebo. Ziemia zadudniła echem.
Jeźdźcy Asgardu, Dzicy Myśliwi — Freda leżała sparaliżowana ze strachu. Jak to możliwe, że nikt tego nie usłyszał? Dziecko płakało na jej piersi. Wiatr szarpnął okiennice.
Na dziedzińcu zahuczał tętent kopyt i znowu zagrał róg, lecz tak głośno, że zatrzęsły się ściany dworu. Szczekanie nieziemskich psów, szczęk mosiądzu i żelaza otoczyły dom.
Drzwi izdebki Fredy wychodziły na podwórze. Ktoś zapukał.
Rygiel odsunął się i drzwi otwarły na oścież. Wiatr wpadł do izby, wydymając płaszcz tego, kto wszedł do środka.
Chociaż w izbie nie paliło się ognisko, Freda dostrzegła wyraźnie przybysza. Musiał się schylić pod krokwiami, a grot włóczni, którą trzymał w ręku, zabłysnął jak jego jedyne oko. Siwe jak wilcza sierść włosy i broda wymykały się spod szerokiego kapelusza, który osłaniał mu twarz.
Przemówił głosem wiatru, morza i pustego nieboskłonu:
— Fredo, córko Orma, przybyłem po to, co przysięgłaś mi oddać.
— Panie… — cofnęła się, za całą osłonę mając tylko koc. Gdyby Skaflok był tutaj… — Panie, pasek jest w tamtej skrzyni.
Odyn roześmiał się: — Czy sądzisz, że chciałem lekarstwa na sen? Nie, miałaś mi dać to, co znajdowało się pod nim, a nosiłaś już w łonie to dziecko.
— Nie! — Nawet nie usłyszała własnego krzyku. Schowała za siebie płaczące niemowlę. — Nie, nie, nie! — Usiadła i zerwała ze ściany krucyfiks, który wisiał nad jej głową. — W imię Boga Ojca i Chrystusa, rozkazuję ci odejść!
— Nie muszę przed tym uciekać — powiedział Odyn — gdyż składając przysięgę, wyrzekłaś się ich pomocy. A teraz oddaj mi dziecko!
Odepchnął dziewczynę i położył maleństwo w zgięciu wolnego ramienia. Freda wypełzła z łoża i rzuciła mu się do nóg. — Czego od niego chcesz? — jęknęła. — Co z nim zrobisz?
Nocny Wędrowiec odpowiedział z bezbrzeżnych dali: — Jego los jest wspaniały i straszny, gdyż gra pomiędzy Asami, Jotunami a nowymi bogami jeszcze się nie zakończyła. Tyrfing nadal błyszczy na szachownicy świata. Thor złamał go, żeby nie podciął korzeni Yggdrasilu[52]. Później wydobyłem go i dałem Skaflokowi, ponieważ Bolwerk, który jako jedyny w Dziewięciu Światach mógł uczynić go znów całym, nigdy nie zrobiłby tego dla Asa czy Elfa. Miecz ten był potrzebny do odparcia najazdu Trollów, którym potajemnie pomagał Utgard–Loki, żeby lud przyjazny wrogom bogów nie zagarnął Alfheimu. Lecz Skaflok nie może zatrzymać Tyrfinga, ponieważ zawarta w tym brzeszczocie moc sprawi, że będzie chciał wybić wszystkich Trollów. Na to nigdy nie zgodzą się Jotunowie, którzy na pewno wtrąciliby się do wojny Elfów z Trollami. A wówczas bogowie musieliby wyruszyć przeciw lodowym olbrzymom i koniec świata byłby już bardzo bliski. Dlatego Skaflok musi zginąć. Wiele lat tkałem sieć, dzięki której ten chłopiec został spłodzony i wydany w moje ręce. Pewnego dnia weźmie Tyrfinga i będzie nosić go do końca życia.
— Skaflok ma umrzeć? — Freda chwyciła go za nogi. — On także? Och, nie, nie!
— A po co ma dalej żyć? — zapytał zimno Odyn. — Gdybyś udała się do Elfheugh, dokąd podąża, i naprawiła to, co pękło owego dnia koło kurhanu Orma, z radością odłożyłby zaklęty miecz i nie musiałby umierać. Inaczej zginie. Tyrfing go zabije.
I Dziki Myśliwy odszedł. Zagrał jego róg, psy zaszczekały i zawyły, zadźwięczał tętent kopyt i ucichł w oddali. Jedynymi słyszalnymi odgłosami były świst wiatru, ryk morza i płacz Fredy.
XXVII
Walgard stał w izdebce na szczycie najwyższej wieży Elfheugh i obserwował koncentrację wojsk przeciwnika. Stał nieruchomy jak skała, ze skrzyżowanymi na piersi rękami i stężałą twarzą, w której żyły tylko oczy. Obok niego byli inni dowódcy trollowego garnizonu i rozproszonej armii, która ukryła się w ostatniej i najpotężniejszej ze zdobytych twierdz. Byli zmęczeni i przygnębieni, wielu osłabło z ran, a wszyscy spoglądali z lękiem na zastępy Alfheimu.
Z prawej strony Walgarda Leea iskrzyła się w promieniach zachodzącego księżyca, które wpadały przez nie oszklone okna. Chłodny wiatr rozwiewał jej szaty i włosy. Na ustach Elfiny igrał lekki uśmieszek, a oczy błyszczały tajemniczo.
Za murami Elfheugh, na białych od szronu i księżycowej poświaty wzgórzach rozłożyła się armia Elfów. Szczękały miecze, dzwoniły kolczugi, grały trombity, konie dźwięcznie biły kopytami w zamarzniętą ziemię. W tarczach odbijały się snopy księżycowych promieni, a groty włóczni i ostrza toporów lśniły pod gwiazdami. Elfowie rozbijali obóz. Pierścień namiotów i ognisk otaczał zamek. Tu i tam patrzący dostrzegali niewyraźnie sylwetki wojowników.
Wśród wzgórz rozległ się głośny turkot kół i wyjechał stamtąd rydwan bojowy świecący niemal równie jasno jak słońce. Płomyki pełzały wzdłuż kos na jego piastach. Ciągnęły go cztery wielkie białe konie, które potrząsały głowami i parskały niczym wiatr podczas burzy. Uzbrojony we włócznię mąż, który stał obok woźnicy, górował nad pozostałymi wojownikami. Wiatr rozwiewał jego ciemne kędziory otaczające majestatyczne, lecz posępne oblicze. Oczy płonęły własnym światłem.
Jakiś Troll rzekł niepewnie: — To jest Lug Długoręki. To on wiódł przeciw nam Tuatha De Danaan. Kosił nas jak zboże. Szkockie kruki pokryły ziemię jak czarny płaszcz, gdyż były zbyt nażarte, aby latać. Nie uratowała się nawet setka naszych. Lecz Walgard nadal nie odezwał się ani słowem. Odziany w srebrzystą kolczugę i czerwony płaszcz Ognista Włócznia objeżdżał mury zamku. Na jego przystojnej twarzy malował się kpiący wyraz, nie pozbawiony jednak okrucieństwa. Podnosił do góry lancę, jakby chciał nadziać na nią gwiazdy. — To on dowodził banitami — mruknął inny Troll. — Ich strzały nadlatywały zewsząd. Napadali na nas w nocy i pozostawiali za sobą trupy i zgliszcza. Walgard nie poruszył się.
W zatoce Elfheugh trollowe korabie tliły się jeszcze lub leżały rozbite na brzegu. Długie statki Elfów stały na kotwicy, połyskując od tarcz i broni. — Tymi drakkarami, które odebrał nam Mananaan Mac Lir, dowodzi Flam z Orkadów — rzekł chrapliwie jakiś oficer. — Na morzach nie ma już naszych okrętów. Jeden się przedarł, aby nam donieść, że Elfowie rabują i palą wybrzeża Trollheimu. Walgard mógłby być wykuty z ciemnego kamienia. Na brzegu morza Elfowie poczęli stawiać namiot większy od innych. Podjechał tam jakiś mąż dosiadający potwornie wielkiego czarnego rumaka i wbił w ziemię swój sztandar — włócznię, na której I szczycie szczerzyła zęby głowa Illredego. Martwe oczy spoglądały prosto na ukrytych w wieży współplemieńców.
52
Yggdrasil — w mitologii skandynawskiej wiecznie zielony jesion podtrzymujący wszechświat.