Выбрать главу

Leea z ulgą powróciła do zbawczego półmroku. Pomknęła jak ptak do komnat jarla. Ledwie zdążyła zrzucić odzież i wślizgnąć się do łoża, kiedy Walgard obudził się.

Wstał i wyjrzał przez okno. — Już wkrótce zajdzie słońce — rzekł. — Czas przygotować się do bitwy.

Zdjął róg ze ściany, otworzył drzwi wchodzące na schody i zagrał na nim przeciągle. Wartownicy, którzy usłyszeli ten sygnał, przekazali go dalej, do najodleglejszych zakątków zamku, nie wiedząc, że był to znak dla każdej Elfiny, aby, jeśli może, wbiła nóż w serce Trolla, do którego należała.

* * *

Freda traciła przytomność i odzyskiwała ją w czerwonawym półmroku w chwilach, gdy groził jej upadek z konia. Budził ją z omdlenia ból nie wygojonego ciała i dziękowała za to spieczonymi wargami.

Zabrała ze sobą dwa konie, w tym jednego luzaka, i biła je niemiłosiernie. Mijane wzgórza i drzewa wyglądały jak kamienie, spoczywające na dnie wartko płynącej rzeki. Czasami wydawały się jej nierealne, jak ze snu. Nie było nic rzeczywistego poza zgiełkiem wypełniającym jej głowę.

Pamiętała, że koń potknął się raz i że spadła do strumienia. Kiedy pojechała dalej, woda zamarzła w jej odzieży i włosach.

Całą wieczność później, gdy słońce znów zachodziło tak krwawo, jak ślady, które za sobą pozostawiała, padł jej drugi koń. Pierwszy nie żył już od dawna, drugi również się nie podniósł. Poszła dalej pieszo. Wpadała na drzewa, gdyż ich nie widziała; przedzierała się przez krzewy, które szarpały jej szaty i ręce.

Zgiełk w jej głowie rósł. Nie wiedziała już, kim jest, ani ją to nie obchodziło. Ważne było tylko to, że idzie na północ, w stronę Elfheugh.

XXVIII

O zachodzie słońca Skaflok polecił zadąć w trombity. Elfowie wyszli z namiotów ze szczękiem metalu i mściwym okrzykiem. Konie biły kopytami i rżały, rydwany dudniły na zamarzniętej ziemi i las włóczni wyrósł poza elfowymi sztandarami i głową Illredego.

Skaflok dosiadł swego jotuńskiego ogiera. Miecz zwany Tyrfingiem zdawał się poruszać u jego boku. Twarz wychowanka Imryka mogłaby być maską zapomnianego boga wojny, wychudłą, lecz o zaciętych rysach.

Zapytał Ognistą Włócznię: — Czy ty także słyszysz wrzawę za murami Elfheugh?

— Tak — uśmiechnął się szeroko Elf. — Trollowie właśnie odkryli, dlaczego inne zamki padły tak łatwo. Ale nie zdołają schwytać niewiast, ba, nawet nam przyszłoby to z trudem, gdyż tak wiele jest tam przeróżnych kryjówek.

Skaflok podał mu jakiś klucz z kółka zawieszonego u pasa.

— Poprowadzisz atak od tyłu, z taranem — przypomniał mu niepotrzebnie. — Kiedy otworzymy główną bramę, powinno to przyciągnąć uwagę dostatecznej liczby obrońców, żebyś mógł bezpiecznie dotrzeć do tylnej. Flam i Rukka dla zmylenia wrogów zaatakuje z prawa i z lewa, a później udzielą nam pomocy, gdy już będziemy w zamku. Ja sam wraz z Sidhami i gwardzistami przysłanymi przez Króla Elfów uderzę na główny portal.

Nad wschodnim morzem wypłynęła na niebo ogromna tarcza księżyca w pełni. W jego widmowym blasku połyskiwał metal i oczy, bieliły się sztandary, oślepiały bielą elfowe rumaki. Zabrzmiały trombity i wojsko Elfów znów wzniosło okrzyk, który obudził echa wśród skał i wygasł pod gwiazdami. Później Elfowie i ich sprzymierzeńcy ruszyli do walki.

W nocy rozległ się przeciągły świst. Na pewno Trollowie przeżyli wstrząs, kiedy dowiedzieli się, że trzecia ich część została zabita podczas snu i że zabójcy są na wolności w labiryncie zamkowych korytarzy. Lecz byli to dzielni żołnierze, a Walgard polecił im zająć wyznaczone pozycje. I teraz ich łucznicy słali z murów Elfheugh strzałę za strzałą.

Większość pocisków odbijała się od tarcz i kolczug, ale niektóre więzły w ciele. Mąż za mężem osuwał się na ziemię, konie rżały i stawały dęba, a zabici i ranni usłali zbocze góry.

Wzgórze Elfheugh było urwiste i tylko jedna wąska droga wiodła do głównej bramy. Lecz Elfowie nie potrzebowali dróg. Wznosząc okrzyki bojowe skakali po osypisku i śliskich od szronu skałach, z głazu na wyżej położony głaz. Zarzucali na szczyty skał zakończone hakami liny i wspinali się po nich, wjeżdżali konno tam, gdzie nie ośmieliłaby się wejść żadna kozica. W końcu przedostali się na płaski teren pod murami i wysłali chmurę własnych strzał.

Skaflok pojechał drogą prowadzącą do głównej bramy, tak by mógł wieść rydwany bojowe Tuatha De Danaan. Dudniły za nim przerażająco, ich koła krzesały iskry i uderzały o kamienie, a brąz, z którego je odlano, świecił tak, jakby nadal był roztopiony. Chociaż strzały odbijały się od hełmów, kolczug i tarcz Sidhów, ani jeden wojownik czy woźnica nie został ranny. Skaflok również wyszedł bez szwanku, gdy pędził na czarnym koniu drogą utkaną z mroku i ze zwiewnej księżycowej poświaty.

I tak oto Elfowie dotarli do murów twierdzy. Trollowie powitali ich wrzącą wodą, płonącym olejem, śliskim jak lód witriolem, włóczniami, kamieniami i niesamowitym greckim ogniem. Elfowie krzyczeli przeraźliwie, gdy ciało odpadało im płatami. Ich towarzysze się cofnęli.

Skaflok zawołał do nich, chcąc jak najprędzej wyciągnąć miecz. Wojownicy przyciągnęli do niego żółwia, szopę na kołach, i pod jej osłoną podjechał do bramy.

Stojący na blankach Walgard dał znak swoim żołnierzom obsługującym machiny bojowe. Wielkie głazy zmiażdżą żółwia szybciej, nim taran rozwali nabijane brązem wrota.

Skaflok włożył pierwszy klucz do dziurki i przekręcił go, wymawiając zaklęcie. Później drugi i trzeci — Walgard pomógł załadować na balistę głaz tak ogromny, że aż zatrzeszczała pod jego ciężarem. Trollowie nawinęli liny.

Siedem kluczy, osiem — Walgard chwycił dźwignię. Dziewięć kluczy i brama się otwarła!

Skaflok ścisnął kolanami boki konia, który stanął dęba, uderzając przednimi nogami o bramę. Otworzyła się i wychowanek Imryka pocwałował przez przebity w grubym murze tunel na dziedziniec wysrebrzony księżycową poświatą. Za nim wpadły, budząc echa w tunelu, rydwany Luga, Dowe Berga, Angusa Oga, Eochyego, Colla, Cechta, Mac Greiny, Mananaana i całego sidhańskiego wojska, tętent końskich kopyt i tupot nóg. Brama została zdobyta!

Stojący za nią wartownicy stawili zacięty opór. Jakiś Troll zranił toporem nogę jotuńskiego rumaka. Ogier stanął dęba i jął kopać i tratować wojowników.

Skaflok wyciągnął Tyrfinga. W półmroku zaklęty miecz palił się błękitnym płomieniem, nucił swą pieśń śmierci, unosił się i opadał, atakując szybko jak żmija. Szczęk i zgrzyt metalu, okrzyki, świst brzeszczotów i dudnienie rydwanów niosły się do gwiazd.

Trollowie wciąż się cofali. Wałgard zawył, w jego oczach zapaliły się zielonkawe wilcze ogniki. Poprowadził przeciwnatarcie z murów na dziedziniec. Uderzył z mocą na skrzydło napastników. Powalił toporem jednego Elfa, wyciągnął broń z rany i zarąbał następnego, po czym rozbił twarz trzeciemu — i siekąc na prawo i lewo włączył się do walki.

Od tylnej bramy docierał huk uderzeń tarana. Trollowie obrzucali go kamieniami, garnkami z płonącym olejem, włóczniami i strzałami, zanim nie zaatakował ich od tyłu tłum mężów wychudłych, obdartych, lecz z żądną krwi bronią w dłoniach — byli to uwolnieni przez Imryka więźniowie. Trollowie odwrócili się, by stawić im czoło, a wówczas Ognista Włócznia otworzył bramę.

— Do zamku! — ryknął Walgard. — Do zamku! Utrzymać go!

Trollowie przebili się do niego. Otoczyli go zwartym murem tarcz, od którego odbijały się miecze Elfów, i prąc z całej siły doszli do frontowych drzwi Elfheugh.