Выбрать главу

Były zamknięte.

Walgard rzucił się na nie, lecz topór odskoczył od ich gładkiej powierzchni. Otworzył je dopiero wtedy, gdy wyrąbał zamek.

W ciemności zaświszczały cięciwy łuków. Trollowie osunęli się na kamienne płyty dziedzińca. Walgard cofnął się z lewą ręką przeszytą strzałą. Usłyszał z mroku drwiący głos Leei: — Elfiny dzierżą ten dom dla swoich kochanków — lepszych od tych, których miały ostatnio, o Małpo Skafloka!

Walgard odwrócił się, wyrywając strzałę z rany. Zawył i piana wystąpiła mu na usta. Pobiegł z powrotem na dziedziniec wywijając toporem i atakując wszystko, co nawinęło mu się pod rękę. Ogarnął go szał bojowy.

Skaflok bił się, pełen poczucia niezwykłej mocy, jakiej użyczał mu runiczny brzeszczot. Tyrfing był jak ogień w jego dłoni. Tryskała krew i mózg, głowy spadały na kamienie, jego koń ślizgał się po wyprutych trzewiach — walczył bez wytchnienia, zimny, opanowany, myślał trzeźwo jak nigdy, a jednocześnie tak się zatracił w boju, że on i zaklęty miecz tworzyli jedność. Rozrzucał śmierć jak siewca ziarno i tam, gdzie się skierował, pękał trollowy szyk.

Księżyc wyłonił się zza morza — dziw, że było ono tak spokojne — i zbudował most łączący je z murami Elfheugh. Jego promienie oświetlały okropne sceny. Miecze migały błyskawicą, włócznie zadawały pchnięcia, topory i maczugi uderzały z mocą metal i wojownicy krzyczeli z bólu. Konie stawały dęba, tratowały walczących, rżały boleśnie, z grzywami zlepionymi zakrzepłą krwią. Bój przetaczał się to w jedną, to w drugą stronę po ciałach poległych, rozdeptując je na miazgę.

Księżyc wędrował coraz wyżej po niebie, aż z dziedzińca Elfheugh wydawało się, że wschodnia wieża przebija mu serce. Później szyk Trollów pękł.

Pozostało ich niewielu. Elfowie ścigali ich jak zwierzynę łowną po dziedzińcu i białym zboczu góry.

— Do mnie, do mnie! — zahuczał głos Walgarda. — Tutaj, Trollowie, walczcie!

Skaflok usłyszał go i zawrócił konia. Zobaczył w bramie barczystą postać odmieńca zbryzganą krwią od stóp do głów i otoczoną kręgiem martwych Elfów. Około tuzina Trollów usiłowało dotrzeć do niego i bronić się do ostatniego.

To on był sprawcą wszelkiego zła… Miecz zwany Tyrfingiem mógłby uśmiechnąć się ustami Skafloka. Walgardzie, Walgardzie, twój los się dopełnił! I Skaflok spiął konia ostrogami.

Gdy tak pędził ku Walgardowi, przez chwilę wydało mu się, że widzi sokoła, który wzniósł się w powietrze gdzieś znad morza i pofrunął w stronę księżyca. Wstrząsnął nim zimny dreszcz i jakąś częścią swej istoty wyczuł, że wkrótce umrze.

Walgard spostrzegł go i uśmiechnął się szeroko. Oparł się o ścianę i podniósł topór. Czarny ogier stanął dęba, by go stratować, lecz odmieniec zamachnął się jak nigdy dotąd i roztrzaskał koniowi czaszkę.

Taki ciężar mógł utrzymać tylko mur. Kiedy ogier runął na dziedziniec, ziemia zadrżała. Skaflok wypadł z siodła. Zręczny jak Elf, skręcił się w powietrzu, by stanąć na nogi, ale uderzył o mur i potoczył się w głąb bramy.

Walgard wyszarpnął topór z czaszki konia i pobiegł, żeby zabić wroga. Skaflok wyczołgał się z portalu na zalane księżycem zbocze góry, u której podnóża leżała zatoka Elfheugh i morze. Złamane prawe ramię zwisło mu bezwładnie. Odrzucił tarczę i ujął miecz w lewą dłoń. Krew kapała z jego pokaleczonej twarzy i spływała po brzeszczocie.

Walgard podszedł bliżej. — Wiele spraw zakończy się dzisiejszej nocy — powiedział — a wśród nich i twoje życie.

— Urodziliśmy się prawie tej samej nocy — odparł Skaflok. Krew płynęła mu z ust, gdy to mówił. — Więc i umrzemy w niewielkim odstępie czasu. — Dodał drwiąco: — Jeśli ja umrę, jak ty, mój cień, możesz pozostać przy życiu?

Walgard wrzasnął i zamachnął się toporem. Skaflok podstawił miecz. Topór zwany Bratobójcą zderzył się z zaklętym brzeszczotem i z trzaskiem pękł w powodzi iskier.

Skaflok cofnął się chwiejnym krokiem, odzyskał równowagę i podniósł znów Tyrfinga. Walgard zbliżał się do niego z pustymi rękami, warcząc jak dzikie zwierzę.

— Skafloku! Skafloku!

Na dźwięk tego głosu wychowanek Imryka odwrócił się błyskawicznie. Freda biegła ku niemu potykając się, zmęczona, zakrwawiona, w podartych szatach, ale była to Freda, która powracała do niego. — Skafloku — zawołała — mój najdroższy…

Walgard skoczył i wyrwał miecz z ręki przeciwnika. Uniósł go i opuścił z rozmachem.

Zawył i znów go podniósł. Pod okrywą krwi ostrze płonęło nieziemskim błękitnym ogniem.

— Zwyciężyłem! — zawołał. — Jestem władcą świata i depczę go nogami! — Przybądź, ciemności!

Zamachnął się w powietrzu. Miecz skręcił się w śliskiej od krwi ręce odmieńca i runął prosto na niego. Zwalił go z nóg swym ciężarem, przebił mu szyję i wbił się w ziemię. Walgard leżał tam przygwożdżony, mając przed oczami błyszczący brzeszczot i czuł, jak wraz z krwią uchodzi zeń życie. Usiłował go wyciągnąć, lecz rozciął sobie żyły na przegubach. Taki oto był koniec Walgarda Odmieńca.

Skaflok leżał z rozpłatanym ramieniem i piersią. W blasku księżyca jego twarz była biała jak płótno. Ale kiedy Freda pochyliła się nad nim, zdołał się uśmiechnąć.

— Umieram, kochanie moje — szepnął. — Jesteś za dobra dla martwego męża. Jesteś zbyt piękna, żeby płakać. Zapomnij o mnie…

— Nigdy, nigdy. — Jej łzy spadały na niego jak wiosenny deszcz.

— Czy pocałujesz mnie na pożegnanie? — zapytał.

Jego wargi były już zimne, lecz pocałowała je gorąco. A kiedy znowu otworzyła oczy, Skaflok leżał martwy w jej ramionach.

* * *

Pierwsze smugi brzasku pokryły niebo na wschodzie, gdy Imryk i Leea wyszli z zamku. — Po co leczyć tę dziewczynę i odsyłać ją do domu? — W głosie Elfiny nie dźwięczała radość z odniesionego przez jej lud zwycięstwa. — Lepiej odeślij ją do piekła. To ona zabiła Skafloka.

— Takie było jego przeznaczenie — odparł Imryk. — I pomagając jej możemy jeszcze coś dla niego zrobić. Chociaż my, Ełfowie, nie znamy uczucia zwanego miłością, możemy jednak zrobić coś, co ucieszyłoby serce przyjaciela.

— Nie znamy miłości? — mruknęła Leea, lecz za cicho, żeby mógł ją usłyszeć. — Jesteś mądry, Imryku, ale twoja mądrość też ma granice.

Spojrzała na Fredę, która siedziała na oszronionej ziemi trzymając w ramionach Skafloka. Usypiała go kołysanką, którą kiedyś chciała śpiewać ich dziecku.

— Los był dla niej łaskawszy niż dla mnie — rzekła Leea. Imryk źle ją zrozumiał, umyślnie lub nie. Skinął głową.

— Wszyscy ludzie są szczęśliwsi od mieszkańców Krainy Czarów czy od bogów, jeśli już o tym mowa — powiedział. — Lepsze życie podobne do spadającej gwiazdy, co świeci w ciemnościach, niż nieśmiertelność, która nie dostrzega nic poza sobą ani ponad sobą. — Spojrzał na miecz, który nadal tkwił w szyi swej ofiary. — Czuję, że bliski jest dzień, kiedy Kraina Czarów zniknie, Król Elfów najpierw zmieni się w leśnego ducha, później zaś rozwieje się jak mgła, a bogowie zginą. I co najgorsze, wcale nie jestem przekonany, że źle się stanie, jeżeli nieśmiertelni nie będą żyli wiecznie.

Podszedł do runicznego miecza. — Co zaś do tego — zwrócił się do niziołkowych niewolników, którzy szli za nim — zabierzemy to i wrzucimy daleko do morza. Nie sądzę jednak, żeby to się na coś zdało. Woli Norn nie można zmienić, a ten brzeszczot jeszcze nie dokonał ostatniego złego czynu.