Wybuchł wielki skandal, którego nie udało się zatuszować.
Na cale szczęście Catherine nie osiągnęła jeszcze dojrzałości, bo być może skandal byłby znacznie większy.
Chłopców ukarano surowo, ale najsroższą karę poniosła młodziutka baronówna. Wysłano ją do apodyktycznej i przeraźliwie nudnej ciotki, od której dwa lata później uciekła. Miała wówczas do tego stopnia dość modlitw przy stole, modlitw wieczornych i porannych, modlitw pokutnych i codziennych kazań o losie tych, którzy wpadają w sidła żądzy, że postanowiła raz na zawsze skończyć z kościołem i religią. Była to być może decyzja zbyt pochopna, tak się jednak niestety często dzieje, kiedy dziecko poddawane jest presji strachu i bezustannie grozi mu się ogniem piekielnym.
Prawdę mówiąc, w tym czasie piekło wydawało się Catherine kuszącym i wielce zabawnym miejscem.
A przecież nie tego chciała ją nauczyć ciotka i cała rodzina.
W pewną letnią noc Catherine uciekła w nieznane. Wtedy właśnie rozpoczęły się jej związki z niezwykle interesującym światem czarnej magii. Dziewczyna była dostatecznie dojrzała, by się nim zafascynować, ziarno trafiło też na podatny grunt, niezamierzenie przygotowany przez straszliwie nudne moralizatorskie rozprawy ciotki.
Początek był bardzo niewinny. Catherine nie miała pojęcia, dokąd zaprowadzi ją obrana droga.
Zgłodniała. To całkiem normalne, gdy pomyśli się, że miała zaledwie piętnaście lat i w środku nocy wyskoczyła przez okno tak jak stała. Bez jedzenia, bez zapasowego ubrania.
Przez całą pierwszą noc na zmianę to biegła, to szła, nie mając pojęcia, gdzie się znajduje. Dom ciotki leżał po drugiej stronie granicy, w Szwecji, a Catherine pragnęła wrócić do Norwegii. Kierowała się więc na zachód. Przemierzała pustkowia, piaski i lasy, w których jej droga krzyżowała się jedynie ze ścieżkami łosi, choć żadnego z nich nie widziała, poznawała to jednak po śladach w postaci świeżych odchodów. Przeprawiała się przez strumienie, co nierzadko sprawiało jej wiele trudu, ale postanowiła się nie poddawać.
Najbardziej dokuczał jej głód. Catherine nigdy nie czuła strachu przed duchami ani dzikimi zwierzętami, a już najmniej przed lubieżnymi gwałcicielami, z nimi – jak sądziła – potrafiłaby sobie radzić tak, by obie strony były zadowolone. No cóż, od czasów zajścia w ogrodowym labiryncie nie przeżyła kolejnej miłosnej przygody, gdyby jednak na drodze stanął mężczyzna mający wobec niej niecne zamiary, powitałaby go ze spokojem. Z typową dla piętnastolatki lekkomyślnością wyobrażała sobie owego człowieka jako przystojnego młodzieńca. Jaśnie panienka nie wielu wędrownych rzezimieszków widziała w swym młodym życiu i takie przypadkowe spotkanie jawiło jej się wręcz romantycznie.
Po południu, kiedy na stopach utworzyły się już bolesne odciski, dotarła wreszcie na równiny. W jakiś czas później ujrzała dom. Cóż za szczęście!
Słodki nieduży domek stał na skraju lasu, otaczał go malutki ogródek, a na progu wylegiwał się w słońcu czarny jak smoła kot. W okolicy nie było widać innych domostw, ale po rosnącym na polu zbożu można się było domyślać, że gdzieś niedaleko, może za zagajnikiem, znajduje się chłopskie gospodarstwo.
Catherine, zła, głodna i zmęczona, z gniewem odkryła, że w tej Krainie Nigdzie nikt jej nie usługiwał. Do tej pory ubierała ją i rozbierała osobista pokojówka, która towarzyszyła jej nawet na wygnaniu. Baronówna przyzwyczajona była do tego, że ktoś zawsze w pełnej gotowości wyczekuje, czy czegoś nie będzie potrzebowała. Eskorta towarzyszyła jej przy każdym wyjściu, by nie musiała brudzić białych szlacheckich rączek pieniędzmi albo trudzić się niesieniem ciężkich paczek czy też samodzielnie wsiadać do powozu. Gdy chciała coś odłożyć, upuszczała to po prostu na podłogę, a natychmiast zjawiał się ktoś, kto rzecz podnosił.
Co drugi dzień zmieniano jej pościel, ubrania wisiały w garderobie zawsze czyste. Posiłki podstawiano jej pod nos, Catherine nigdy właściwie się nie zastanawiała, skąd bierze się jedzenie. Zawsze po prostu leżało na talerzach ze złotym brzeżkiem.
Wielokrotnie podczas swej ucieczki miała na końcu języka: „Jestem głodna i spragniona. Proszę natychmiast podać coś do jedzenia”. Albo: „Nie powinnam tak się męczyć. Natychmiast podstawić powóz”. A gdyby rzeczywiście spotkała łosia, oświadczyłaby z pewnością tonem nie znoszącym sprzeciwu: „Precz z drogi, nędzniku!” Szczęśliwie dla łosia, że nigdy się nie pokazał.
Ogromnie ją irytowało, że wszystko musi robić sama. Wychodziło jej to dziwnie niezdarnie, bezczelne gałązki kłuły ją w twarz, mokradła, od których przemakały trzewiczki, zagradzały drogę. Często użalała się nad sobą.
Mimo wszystko jednak wolność wydawała się cudowna. Catherine była bardzo zmysłową panną, a ciotka zabezpieczyła swe domostwo podwójnymi zamkami przed ewentualnymi wielbicielami młodziutkiej siostrzenicy. Dbała też, by nikt nie pozostawał sam na sam z tą przerażającą, grzeszną pannicą. Rzecz jasna nie miała pojęcia, co w samotności wyprawia Catherine w swoim łóżku.
Baronówna nie wiedziała, czy zdoła dowlec się do chaty pod lasem. Nogi bolały ją niemiłosiernie, każdy krok sprawiał trudność. Nie miała przecież na sobie butów sposobnych do wędrówki, lecz cienkie, eleganckie pantofelki, odpowiednie na salony.
Kot podniósł się, kiedy doszła do drzwi i zapukała. Pragnęła w tej chwili tylko jedzenia i wypoczynku.
Nikt jej nie otworzył. Drzwi były zamknięte na klucz.
Obecność kota wskazywała jednak, że ktoś tutaj mieszka. Catherine z przeciągłym jękiem osunęła się na próg.
Obudziły ją zafrasowane głosy.
– Ach, moja droga, co to może znaczyć?
– Ta biedulka wygląda na bardzo zmęczoną!
Biedulka? Nigdy, przenigdy nikt jej tak w rodzinie nie nazywał. Te głosy należały do starych, miłych osób. Mówiących po norwesku!
Catherine otworzyła oczy.
Dwie starsze damy stały przed drzwiami do własnego domu, do których nie miały dostępu. Obie ubrane były na czarno, jedna z nich pod pachą trzymała coś, co przypominało książeczkę do nabożeństwa. Miny miały naprawdę zatroskane.
Catherine prędko się podniosła, ale nie zdołała powstrzymać jęku:
– Ojej, moje nogi!
– Ach, moja droga, moja droga! – znów użaliła się jedna ze staruszek. – Te biedne małe stópki! I takie piękne buciki!
– I suknia, na dole ubłocona! Płaszcz podarty! Ale wszystko takie eleganckie! Czy pani jest… księżniczką?
Catherine oparła się o futrynę. Próbowała się uśmiechnąć, lecz na twarzy pojawił jej się raczej grymas bólu. Dlaczego nie spytały, czy nie jest szlachcianką albo córką pastora? Mogłaby wtedy z dumną miną oświadczyć: „Nie, baronówną”. Tymczasem sugerując książęce pochodzenie zepsuły jej cały efekt. Baron stoi wszak w hierarchii niżej od księcia.
– Och jej, baronówna! – staruszka aż klasnęła w ręce, a książeczka do nabożeństwa wysunęła jej się spod pachy. Catherine prędko się schyliła, by podnieść z ziemi otwartą książkę, i odkryła, że to najniezwyklejszy modlitewnik, jaki widziała w życiu. Pełen był dziwacznych znaków i liter. Podała go staruszce, która niemal wyrwała go jej z rąk.
Staruszki zaprosiły Catherine na orzeźwiającą herbatę i ciasteczka. Dziewczyna mogła zdjąć niewygodne buciki. Nareszcie ktoś się nią zajmował. Mieszkanki domku wprost nie wiedziały, jak jej dogodzić, obłożyły jej stopy rozkosznie chłodzącymi kompresami, krzątały się, przygotowując posiłek i nakrywając do stołu.
W małej zadbanej chacie pachniało przyjemnie, ale też i dziwnie. Jakbym znalazła się w ogrodzie pełnym ziół albo w kramie z przyprawami, pomyślała Catherine. Gdy tylko weszły do środka, jedna ze staruszek pośpiesznie usunęła z kredensu jakieś przedmioty, chowając je na półki i do szuflad.