– No cóż… Tak się wydaje, kiedy już się tam jest. Wystarczy kilka chwil, żeby zabłądzić.
– Mówi pan, że to zaklęty las? Pewnie z Tiveden łączy się wiele legend?
– Jeszcze ile! Opowiedzenie ich wszystkich zajęłoby cały dzień. Większość mówi o boginkach, o wodnicy i małym ludku, który wygląda zza pni. Będziemy też przejeżdżać przez wiele nawiedzonych miejsc. Najbardziej przerażająca jest jednak opowieść o Tistelgorm.
– Pewnie wielu podróżnych zniknęło w tych lasach? – spytał jadący z nimi Erling.
– O, tak – odparł Fredlund. – Wielu przepadło i wszelki słuch po nich zaginął. Niektórzy ukazują się jako duchy.
Erling zamyślił się i podjechał bliżej.
– Nie wspominaliśmy jeszcze o tym, lecz mamy szczególne powody, by odnaleźć Tistelgorm.
– Jakie?
Pokazali mu dwa kawałki kamiennej figurki.
– Cóż to, na miłość boską, jest? – zdumiał się gospodarz.
Erling wyjaśnił, w jaki sposób kawałki znalazły się w ich posiadaniu i jak doprowadziły ich do Tiveden.
Fredlund odrzekł zaskoczony:
– Rzeczywiście znam legendę o „kluczu”, który hrabia von Tierstein wręczył swoim trzem synom. Zawsze mnie ona zastanawiała. Teraz nareszcie zrozumiałem. Hrabia rozłupał klucz, tę okropną diabelską figurkę, na trzy części i dał po jednej każdemu synowi. Dziwne, że do tej pory kawałków nie połączono w całość!
– Brakuje nam trzeciej części.
– To prawda, lecz gotów jestem przysiąc, że znajdziecie ją tutaj, jeśli Tistelgorm naprawdę istnieje. Teraz poszukiwanie zamku będzie jeszcze bardziej emocjonujące!
Zdradzili mu kilka dodatkowych szczegółów, wyjawili, jaką rolę Tiril odgrywa w całej sprawie i skąd Catherine ma drugi kawałek statuetki demona.
– Sądzę, że wyciągnęliście słuszne wnioski – przyznał Tobias Fredlund. – Jasne jest, że wszystkie drogi prowadzą tu, do Tiveden. Wasza historia sprawia, że Tistelgorm staje się bardziej realne. Właściwie zaczynam wierzyć, że zamek istnieje!
– Nigdy go pan nie widział?
– Nie, chociaż szukałem od dzieciństwa. Dla małych chłopców to niezwykle emocjonująca opowieść. Ojciec zawsze mi towarzyszył, bo dzieci nie powinny samodzielnie wypuszczać się do tego lasu. Szukaliśmy więc obaj. Niestety, żaden z nas nie miał predyspozycji, by ujrzeć zamek. Nawet w blasku księżyca.
– Jest z nami ktoś, komu być może się to uda – cicho powiedział Erling.
– Domyślam się – rzekł Fredlund. – Powiedzcie, czy tylko mnie się wydaje, że on przybył z najmroczniejszych otchłani, ciągnąc za sobą całą sforę psów piekielnych? Nie, nie za sobą, ze sobą!
– Nie, nie tylko panu – potwierdziła Tiril. – Ma pan rację, rzeczywiście towarzyszy mu ktoś, lecz nie są to istoty piekielne. Móri pewnego razu zawędrował w odległe światy i przywiódł je ze sobą. Ale może pan być spokojny, one nic panu nie zrobią. Towarzyszą mu, by nad nim czuwać, a jednocześnie go pilnują. Jeśli przekroczy pewne granice, zabiorą go do siebie. Nas nie tkną.
– Widziałaś je, Tiril? – z niedowierzaniem spytał Erling.
Zawahała się.
– Tak. Ale nie wspominajcie o tym Móriemu! On nic nie wie.
Erling uśmiechnął się szeroko.
– Potrafisz mieć jakieś tajemnice przed Mórim, Tiril? Tego się nie spodziewałem.
– Co on takiego zrobił, że się go uczepiły? – zainteresował się Fredlund.
Tiril westchnęła.
– Nie wiem, ile wolno mi zdradzić.
– E, to w niczym nie zaszkodzi – doszedł do wniosku Erling. – Chodziło o tę magiczną księgę, „Rödskinnę”, prawda? I jakiegoś biskupa, jak to się on zwał?
– Gottskalk Okrutny – odrzekła Tiril. – Widzi pan, panie Fredlund, Móri i jeszcze jeden młody chłopak postanowili wskrzesić z martwych złego biskupa właśnie po to, by zdobyć „Rödskinnę”. Tego drugiego spotkał straszny los, bo on był bardziej aktywny. Móriemu także ułożyło się nie najlepiej.
– Chcecie powiedzieć – Fredlund nie wierzył własnym uszom – chcecie powiedzieć, że udało im się wskrzesić zmarłego?
– I to nie jednego! Wielu biskupów powstało z grobu. To wydarzyło się na Islandii. Pojechałam tam i odnalazłam Móriego, stojącego już jedną nogą w grobie.
Fredlund wystraszony obejrzał się do tyłu na Móriego.
– Jesteście pewni, że on żyje? Moim zdaniem wygląda raczej jak Śmierć we własnej osobie.
– Nie pan pierwszy to mówi – uspokoiła go Tiril. – Sama nazywam go Aniołem Śmierci. Ale to bardzo dobry, samotny i nieszczęśliwy człowiek. Nie prosił o to, by urodzić się czarnoksiężnikiem. Ponieważ jednak okazał się obdarzony niezwykłymi zdolnościami, postanowił je wykorzystać jak najlepiej.
– Wyobrażam to sobie! A może należałoby raczej powiedzieć: jak najgorzej?
Opuścili Ramundeboda. Nigdzie nie widać już było domów. Wjechali w Tiveden.
Jak na razie Tiveden wydało się Tiril całkiem zwyczajnym lasem, ale też znajdowali się dopiero na jego skraju.
Ścieżka wciąż jeszcze była dostatecznie szeroka, by mogli jechać obok siebie. Erling zwrócił się do Fredlunda:
– Chciałbym pana jeszcze ostrzec, że Móri nie chce mieć nic wspólnego z owymi dwoma kawałkami figurki demona, które wieziemy ze sobą.
– Ach, tak? A to dlaczego?
– Twierdzi, że otacza je aura zła. Jest zdania, że powinniśmy zaniechać tej wyprawy.
– A mimo wszystko bierze w niej udział?
– Oczywiście! Czuwa nad Tiril. I nade mną. Jesteśmy jego jedynymi przyjaciółmi.
Fredlund zniżył głos.
– A baronówna?
– O, ona jest z nami na doczepkę. Staramy się utrzymywać z nią przyjacielskie stosunki, a ona – poróżnić nas. Co prawda bez powodzenia. Wiemy jednak, że i w niej tkwi dobro, chcielibyśmy je z niej wydobyć.
– A jakie jest twoje zdanie na temat tej statuetki, panie Müller?
– Moje? No cóż, ja dostrzegam jedynie dwa kawałki pokracznej figurki.
– Ja także. Z pewnością zauważyłeś jednak, że te wy- stające krawędzie mogłyby pasować do jakiejś dziurki? Na upartego można by powiedzieć, że do dziurki od klucza. Rzecz jasna brakuje co najmniej jednej wypustki.
– Owszem, nawet już o tym rozmawialiśmy.
Fredlund podniósł głowę i popatrzył przed siebie. Na jego twarzy malowało się zdecydowanie. Postanowił odnaleźć tajemniczy zamek.
Wkrótce opuścili porośnięte sosnami piaski i wszyscy musieli się pochylić pod gałęziami pierwszych świerków.
Na co my się właściwie porywamy? myślała Tiril.
Tiveden zamknęło się wokół nich.
Niesamowity las! Taki… mistyczny. Przerażający. Żywy!
Pierwsze wrażenie dziewczyny nie było przyjemne, chociaż zachwyciło ją także niezwykłe piękno tej krainy. Tiril jednak nie miała nastroju, by się nim napawać.
Catherine podjechała do właściciela zajazdu.
– Proszę mi opowiedzieć o leśniku – zagruchała. – Gdzie on mieszka?
– Ten leśnik ciągle jej w głowie – szepnęła Tiril Erlingowi.
– Głowa nie jest chyba tą częścią ciała, o którą chodzi – prychnął w odpowiedzi. – Miejmy jednak nadzieję, że go spotkamy, może uwolnimy się od niej na jakiś czas.
– Pokój z nią – syknęła Tiril przez zęby. Jechali obok siebie przez polanę zaścieloną sosnowymi szpilkami. Erling położył rękę na kolanie Tiril.
– Dobrze się miewasz, moja droga?
Ucieszyła się jego troskliwością.
– Wyśmienicie, Erlingu. Wszystko jest takie ciekawe! Brakuje mi tylko domu.
– Ja dam ci dom.
Do licha! Że też skierowała rozmowę na ten temat! Uśmiech, jakim mu odpowiedziała, wypadł blado.
Gawędząc, jednym uchem przysłuchiwali się przenikliwemu głosowi Catherine i spokojnym odpowiedziom Fredlunda. Wyjaśnił baronównie, że leśnik jest cudzoziemcem, kawalerem, i mieszka w przeciwległej części Tiveden, a więc tam, dokąd teraz zmierzali.