– Wieczór zapada – zauważył Arne. Nie dało się o nim powiedzieć, że jest gadułą. – Może powinniśmy rozbić tu obóz na noc?
– Jest jeszcze jasno – zaprotestował Erling. – Skorzystajmy z dobrodziejstwa letniej nocy i przybliżmy się bardziej do celu.
Przyznali mu rację. Wstali, posprzątali po sobie, co zajęło trochę czasu. Potem musieli jeszcze złapać konie.
Wreszcie gotowi byli do następnego etapu podróży. Nie zdawali sobie sprawy, na co się porywają, wyruszając na spotkanie z tajemnicami nocy.
Rozdział 11
Zapadła noc. Długo jechali przez las, a potem podziwiali lilie wodne i nie zorientowali się, że czas upływa tak szybko.
Móri siedział na koniu prosty jak świeca. Podniósł wzrok na niebo i wymówił jedno jedyne słowo:
– Pełnia.
Poczuli się nieswojo, popatrzyli po sobie. „Powiadają, że przy pełni księżyca można zobaczyć Tistelgorm. Ale to tylko legenda”.
W tej chwili, której Tiril nigdy nie miała zapomnieć, trudno było traktować opowieść o Tistelgorm wyłącznie jako legendę. Gdy tak stali, skamieniali, pogrążeni w strasznych myślach, księżyc zyskiwał coraz większą władzę nad światem. Na jeziorku pojawiło się srebrzyste pasmo, na którym kwiaty lilii zaznaczały się jako nieco ciemniejsze punkciki. W jednej chwili w monotonnej zielonoczarnej ścianie lasu pod skropionymi srebrem gałęziami pojawiły się ostre, głębokie cienie.
Niektórzy dosiedli już koni. Przypominali duchy rycerzy z zamierzchłych czasów, gotowe do ataku. Oświetlona blaskiem księżyca twarz Móriego w swej niesamowitej bladości jaśniała pięknem. Oblicze Erlinga skrywał cień padający od szerokiego ronda kapelusza, Catherine zaś przypominała Białą Panią, najbardziej znanego upiora Szwecji.
Nero kręcił się między drzewami jak czarny diabelski pies.
Tiril, wciąż stojąc na ziemi przy swym sympatycznym koniku, poczuła się nagle opuszczona. Przez moment nie mogła oprzeć się wrażeniu, że towarzysze odjadą i zostawią ją samą w błękitnym świetle księżyca.
Dwaj mężczyźni z Ramundeboda pomogli jej jednak wsiąść na konia i sami dosiedli swych wierzchowców. Mogli ruszać.
Erling spojrzał na niebo, gdzie księżyc wyglądał zza pędzących chmur.
– Pełnia księżyca! – powtórzył. – Jeśli mamy ujrzeć zamek, musi to nastąpić dziś w nocy.
Parobek zadrżał.
– Może powinniśmy zrezygnować…
– Zamknij się! – nakazała Catherine najostrzejszym szlacheckim głosem. – Fredlund, wskazuj nam drogę!
Typowe dla arystokratki było zwracanie się do niższego urodzeniem człowieka tylko po nazwisku. Tiril spostrzegła, że oberżysta poczuł się urażony, był wszak mądrym, godnym szacunku człowiekiem.
Postanowiła go udobruchać:
– Sądzi pan, że potrafi odnaleźć właściwy kierunek, panie Fredlund?
Uśmiechnął się do niej. Tiril od początku zyskała sobie jego sympatię.
– Jesteśmy nad Fagertärn, a to powinno nam ułatwić sprawę. Zamek leży podobno dość daleko stąd, w głębi lasu, gdzie nikt nie spodziewałby się już ludzkich siedzib. Ale kierunek jest prosty. Musimy jechać tędy. W stronę Gôrtiven. – Machnął ręką by podkreślić swą pewność.
– Ludzka siedziba? – drżącym głosem powtórzył parobek. – Pana na Tistelgorm trudno nazwać człowiekiem. Powiadają, że był czarownikiem. Zaprzedał się Złemu.
– Chyba raczej chodziło o ojca – wtrąciła się Catherine.
– Syn także – mruknął Fredlund. – Arne, pojedziesz ostatni, dopilnujesz, abyśmy nie zgubili po drodze któregoś z naszych gości.
Chłopakowi zrzedła mina.
Móri uratował go z opresji.
– Jeśli nie macie nic przeciw temu, chętnie pojadę na końcu. I zapewniam pana, że się nie zgubię.
Fredlund długo mu się przyglądał.
– Wierzę. I wcale nie będzie pan ostatni, prawda?
Móri uśmiechnął się leciutko. Jego przyjaciołom pewne poczucie bezpieczeństwa dawała świadomość, że nie muszą obawiać się napaści od tyłu. Gromada niewidzialnych towarzyszy Móriego zabezpieczała ich przed takim atakiem.
Oberżysta poprawił się w siodle.
– Jedźcie więc za mną, ale nie liczcie, że odnajdę zamek, bo, jak mówiłem, nikt nie wie, w którym dokładnie miejscu go szukać. – Po chwili dodał: – Nigdy jeszcze nie wierzyłem w tę legendę tak mocno jak dzisiejszej nocy! Cząstki figurki… Ciekawe, czy uda nam się odnaleźć brakujący kawałek?
Ruszyli z wolna. Erling zagadał:
– Musi pan pamiętać, że nawet jeśli uda nam się odnaleźć zamek i trzecią część klucza, nie jest wcale pewne, czy skarb znajduje się właśnie tutaj. Ojciec trzech braci mieszkał w Tierstein, gdzieś w Niemczech. Przypuszczam, że tam ukrył skarb.
Fredlund odwrócił się zdziwiony.
– Czyżby moja żona nie opowiedziała wam legendy do końca? Hrabia przybył w odwiedziny do syna w Szwecji, aby dalej nauczać go wiedzy tajemnej. Rozchorował się i przez wiele lat nie opuszczał łóżka. W końcu zmarł tutaj.
– Możliwe więc, że… że skarb został tu ukryty?
– Owszem, nie należy tego wykluczać.
Tiril zerknęła na Móriego. Wiedziała, że nie kusiły go kosztowności. Bardziej interesował go zbiór czarnoksięskich formuł, który musiał znajdować się w posiadaniu czarnoksiężników. Gdyby udało mu się go odnaleźć, stanowiłby cenny dodatek do jego wcześniejszych zdobyczy.
Od Catherine nie mógł się niczego nauczyć, norweskie czary były bowiem o wiele słabsze od islandzkich, choć wywodziły się z tego samego źródła. Islandczycy wszak pochodzili z Norwegii. Na Islandii, odizolowanej wyspie, mogli jednak bardziej swobodnie rozwijać swe nadprzyrodzone zdolności. Polowanie na czarownice rozpoczęło się tam później niż na stałym lądzie.
Móri był ogromnie ciekaw wiedzy, jaką posiedli niegdyś dwaj niemieccy czarnoksiężnicy.
Tiril dostrzegła natomiast w jego oczach co innego. Jechali blisko siebie, ich spojrzenia mogły się spotykać. Zobaczyła wahanie.
Zrozumiała, o co chodzi. Móri na Islandii otrzymał wyraźne ostrzeżenie. Nie był pewien, czy powinien dalej zdobywać wiedzę tajemną. Ale jego oczy wyrażały także coś, od czego krew gwałtownie napłynęła do jej policzków. Móri wahał się z jej powodu! Zachwiał się w swym postanowieniu, że zostanie najpotężniejszym czarnoksiężnikiem, ponieważ…
Czy miała w to uwierzyć? Uwierzyć, że odkrył, czym może być miłość? Odrzucił ją wszak Ale teraz nie był pewien, czy postąpił słusznie.
Nie, nie wolno jej wyobrażać sobie zbyt wiele. Móri nigdy nie powiedział wprost, że ją kocha. Byli dobrymi, a nawet bardzo dobrymi przyjaciółmi. Okazywał jej oddanie i największe zaufanie.
Ale miłość?
Do niej jeszcze daleko.
Nagle odkryła, że towarzysze się zatrzymali.
Zapadła cisza, nie słychać było nawet oddechów.
– Boże, dopomóż nam – szepnął Erling.
Tiril zrozumiała, że opuścili jasny, bezpieczny świat ludzi.
Ich oczom ukazał się niesamowity krajobraz.
– Jesteśmy w Gôrtiven – ponuro oznajmił Fredlund. – Albo, jak mówią, w Trolltiven…
Rzeczywiście walczyli tu chyba kiedyś mityczni olbrzymi. Ogromne głazy wznosiły się na niezwykłą wysokość, wsparte o siebie. Sosny wyciągały się ku niebu, by spoza tych kolosów dotrzeć do światła. Wyglądało to, jakby olbrzymi, zaskoczeni słońcem, przestali obrzucać się kamieniami i skulili się, przykucnęli, ramionami osłonili głowy przed niszczącymi promieniami słońca i tak zastygli. Potem przez tysiące lat porośli mchem. Ludzie zaczęli więc sądzić, że są głazami, a nie potworami z zamierzchłych czasów, które obróciły się w kamień.
Tiril wydawało się, że wśród tych bezkształtnych formacji czai się straszne niebezpieczeństwo. Poniosła ją wyobraźnia, ale mroczne pustkowie Gôrtiven ze swymi dzikimi kniejami i omszałymi głazami z epoki lodowcowej wydało jej się nieopisanie groźne. Nie wchodźmy tam! Nie wchodźmy! chciała krzyknąć do swych przyjaciół, lecz gardło miała jak zasznurowane.