Móri czuł podobnie. Wszyscy zsiedli z koni i stali oszołomieni, tacy mali wobec tego wybryku natury, tego świata, do którego wstęp powinny mieć tylko trolle i huldry. Móri mocno ujął Tiril za rękę.
– Powinniśmy zawrócić – rzekł głośno i wyraźnie.
– Ale dlaczego? – spytał poirytowany Erling. – Mamy przecież pełnię księżyca, następna taka noc się nie powtórzy.
– Poczekajmy więc, aż nastanie dzień – zaproponował Móri.
– Cóż znowu za głupstwa! Boisz się? – drwiła Catherine.
– Tak – odparł Móri spokojnie.
Nic nie mogło bardziej ich wystraszyć niż to króciutkie słowo.
Arne stanął po stronie Tiril i Móriego. Było więc ich troje na troje. Nero się tym razem nie liczył, za swymi najbliższymi skoczyłby w ogień i wodę, nie opuściłby ich bez względu na okoliczności.
Fredlund próbował ich przekonać:
– Wiem, wiem, Gôrtiven może się wydawać przerażające i takim jak tej nocy jeszcze nigdy nie widziałem tego miejsca. Ale to tylko złudzenie. Bywałem tu wielokrotnie i wiem, że jedyne, czego możemy się obawiać, to wilk, niedźwiedź, ryś albo rozgniewany łoś.
– Nie – pokręcił głową Móri. – Dzisiejszej nocy zjawiły się tutaj inne istoty, które nie powinny tu przebywać.
Czekali w niepewności. Tiril miała wrażenie, że duszki już się na nich czają.
– Przyjdzie nam się wobec tego rozdzielić? – zmartwił się Erling. – I tak nie możemy w ten straszny teren zabrać koni. Ale muszę mieć ze sobą Móriego. Inaczej…
– Co takiego? – dopytywała się Tiril. – Bez niego sobie nie poradzisz?
Milczenie Erlinga znaczyło, że zgadła.
– Naprawdę chcecie tam wejść? – upewniał się Móri.
– Oczywiście!
– Dobrze, pójdę więc z wami – westchnął.
I oni także odetchnęli z ulgą. Za Mórim poszli Tiril i Arne.
Znaleźli bezpieczne miejsce dla wierzchowców, Móri odmówił nad nimi zaklęcie, odpędzające dzikie zwierzęta i strachy. Rozpoczęli wspinaczkę po wielkich, oślizgłych głazach.
Fredlund, idący przodem, odwrócił się i zawołał w dół do innych:
– Wyszliśmy prawie prosto na Stenkällan, Kamienne Źródło. Musimy je minąć. W starożytności było to źródło ofiarne, składano tu ofiary pogańskim bożkom.
– Co składano w ofierze? – spytała Catherine.
– No cóż, nie wiem i nie chcę wiedzieć – krótko odparł Fredlund.
Droga pod górę do Stenkällan kosztowała wiele wysiłku. Tu rozpoczął się prawdziwie zaklęty las. W jasnym blasku księżyca wszystko ukazywało się z niezwykłą ostrością. Uwydatniała się chropowatość kory sosen, na mchu pokrywającym głazy światło księżyca i cienie tworzyły zagmatwane wzory. Tiril wydało się, że widzi potworne wizerunki wykrzywionych demonów i zawoalowanych dam. Daleko w dole spostrzegła jezioro, jakby czekające, że któreś z nich potknie się i spadnie, by mroczna woda mogła pochłonąć człowieka, intruza. Gładkie zbocza sprawiały wrażenie utworzonych z lodu i szkła.
Niezwykły był widok Móriego bez szerokiej „mnisiej opończy”. Zostawił ją przy koniach. Tiril widywała go bez peleryny już wcześniej, lecz nieczęsto i nigdy długo. Odnosiło się wrażenie, że Móri chce ukryć swą osobowość pod płaszczem z islandzkiej ciemnobrunatnej owczej wełny. Móri – jego imię znaczyło „brunatny jak ziemia” i „,upiór”.
Wspinał się przed nią, czasami posuwał się po wąskich półkach skalnych. Tiril nawet na moment nie spuszczała zeń wzroku. W chłodnym blasku księżyca stanowił niecodzienny widok, był tajemniczy i zmysłowy zarazem. Biodra miał wąskie jak u pantery, a czarne jak węgiel włosy opadały na potężne ramiona. Ciemną bluzę przytrzymywał pas. Pod nią nosił białą koszulę z dużym kołnierzem i szerokimi rękawami.
Usłyszała, że Catherine na widok Móriego wzdycha z zachwytu.
– Muszę go zdobyć – syknęła baronówna. – Zburzę mur tej jego lodowatej cnotliwości.
Tiril nic się na to nie odezwała. Zacisnęła zęby, przeklinając pod nosem.
Przed nimi wyrosła kolejna skalna ściana, którą musieli sforsować. I nagle nie widziała już Fredlunda ani Móriego, znaleźli się na położonym wyżej występie. Pozostała czwórka z całych sił starała się dotrzymać im kroku. Tiril miała wrażenie, że w ustach czuje smak krwi, lecz oczywiście była to przesada.
Okrążali właśnie sporą kałużę, która utworzyła się na dużej półce skalnej, kiedy dobiegł ich jakiś głos. Tiril i Catherine już wcześniej słyszały ten mocny obcy akcent.
– Co robicie w moim lesie?
Znów zjawił się leśnik.
Arne pisnął przerażony. Erling już się wyprostował, szykując do odpowiedzi, ale Catherine go uprzedziła:
– Ponieważ jest akurat pełnia księżyca, wyruszyliśmy na poszukiwanie Tistelgorm, legendarnego zamku, chyba o nim słyszeliście.
Mężczyzna zwrócił na nią surowe spojrzenie. Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Catherine natychmiast wykorzystała okazję. Wyginała się uwodzicielsko, aż Tiril się za nią zawstydziła.
– Tistelgorm? Zamek nie istnieje – rzekł krótko. Wyraźnie usłyszeli teraz obcy akcent. Tiril domyślała się, że to może być duński, niemiecki bądź holenderski.
– Wcale nie jesteśmy tacy pewni – odpowiedziała Catherine. – Mamy…
Erling przerwał jej:
– Oczywiście wiemy, że to tylko legenda. Ale mamy ochotę przeżyć przygodę, nic poza tym.
– A gdyby zamek istniał… – ostrożnie spytała Tiril. – Gdzie by się znajdował?
Straszne oczy popatrzyły na nią z uwagą.
– Jesteście na właściwym obszarze – odrzekł. Jeszcze raz spojrzał na Catherine, jak się Tiril wydało, z namysłem, i odchodząc rzucił przez ramię:
– Zakłócacie spokój leśnym zwierzętom, wynoście się stąd!
– Odejdziemy – wyjąkał Arne, zdrętwiały ze strachu.
Gdy leśnik zniknął im z oczu, Erling wzdrygnął się i powiedział:
– Cóż za okropny człowiek!
– To prawda – zgodziła się Tiril.
– Tak myślicie? – zdziwiła się Catherine. – Moim zdaniem jest niezwykle interesujący. Widzieliście spojrzenie, jakie mi posłał? Płonęło w nim tłumione pożądanie!
– Mnie się wydawało, że raczej bił z niego gniew – chłodno zauważył Erling.
– Ależ skąd! W tym wzroku tkwiła obietnica i pytanie. On jeszcze wróci, wierzcie mi!
– Pewnie jego także zechcesz zaciągnąć do łóżka?
– To by dopiero było przeżycie – przyznała Catherine. – Zazdrosny?
Erling odwrócił się na pięcie.
– Chodźmy, musimy ich dogonić.
Tiril ogarnęło nieprzyjemne uczucie, że tych dwoje coś łączy. Ale Erling? Jej drogi przyjaciel? Nie, nie mogła w to uwierzyć.
– A co ty o tym myślisz, Arne? – zwróciła się do małomównego chłopaka.
– On był straszny – szepnął chłopiec, żeby przypadkiem nie usłyszała go Catherine. – Panna Catherine jest dla niego zbyt dobra.
No cóż, pod tym względem się nie zgodzimy, pomyślała Tiril. Rozgniewała się na siebie. Dlaczego przez Catherine wychodzą na wierzch jej najgorsze cechy? Tiril zawsze uważała się za osobę, która potrafi współżyć z bliźnimi i pragnie dobra innych ludzi. Zachowanie baronówny sprawiało, że pokazywała kolce.
Musiała wziąć się w garść. Catherine była po prostu samotną młodą kobietą, której w życiu nie dopisywało szczęście. Nie miała nikogo bliskiego poza Erlingiem, Mórim i nią, Tiril.
Móri i Fredlund czekali wraz z Nerem przy Stenkällan. Miejsce to było doprawdy imponujące. Spod trzech olbrzymich przylegających do siebie głazów wytryskiwało nieduże źródełko. Źródło ofiarne. Tiril po plecach przebiegł zimny dreszcz, ogarnął ją też niewypowiedziany smutek Świątynia w lesie była taka piękna, lecz jednocześnie wyczuwało się tu wiele zła i przelanych łez.