Tiril osłaniała się, ale i tak kilka stworzeń uderzyło ją w twarz. Wrzasnęła, lecz udało jej się pochwycić jedno z nich.
– Nietoperze – stwierdził Móri akurat w momencie, gdy sama je rozpoznała. – Są niegroźne, zostawmy je!
Na szczęście mała bestyjka, którą złapała Tiril, zdołała się uwolnić, obie więc wyszły z tego bez szwanku. Za moment wyleciało jeszcze kilka nietoperzy-maruderów, a potem zapanowała cisza.
– Ale to nie koniec – rzekła Tiril z niechęcią. – Są tu jeszcze inne istoty.
– Owszem – potwierdził Móri – Wyjmijcie swoje ochronne znaki, spróbuję przełamać ten mur. Gdybym tylko znał ich tajemną formułę…
Zrobili tak bez najmniejszych protestów. Tiril usłyszała, że Arne szeptem odmawia modlitwę. Doskonale, pomyślała. To na pewno nie zaszkodzi.
Nagle zorientowała się, że coś wielkiego, bezkształtnego tkwi pod skałą koło niej. Z pewnością nie był to niedźwiedź. To coś miało więcej wspólnego z istotą, o której opowiadał jej kiedyś Móri, z ciężkim potworem leżącym w nogach łoża siry Jona Magnussona ze Skutilsfjördhur, zesłanym na niego przez dwóch czarnoksiężników.
Historia się powtarzała. Jak wtedy na Islandii, także teraz potworną istotę sprowadzili dwaj czarnoksiężnicy, ojciec i syn. Sira Jon, choć był bogobojnym człowiekiem, w dodatku księdzem, nie zdołał zwyciężyć ich mocy.
Czy Móriemu, potężnemu czarnoksiężnikowi, uda się pokonać stwora?
Nero także odkrył, że w korytarzu coś jest. Warczał cicho, lecz powstrzymywał go charakterystyczny dla psów strach przed zjawiskami nadprzyrodzonymi. Cofnął się trochę, schował za mocno trzymającym go Erlingiem.
Fredlund spytał, czy ma zapalić pochodnię, lecz Tiril zaprotestowała. Chyba nie ona jedna była tego zdania.
Wąski pasek światła wpadał od góry z prześwitu między blokami skalnymi, trochę blasku dochodziło też z tyłu i odrobinę z przodu. Blade niebieskawe światło nocy, zbyt słabe, by do czegoś się im przydało.
Trzymali się więc blisko siebie. Arne po omacku odnalazł krawędź bluzy Tiril, a dziewczyna się nie odsunęła. Sama przylgnęła do Móriego najbliżej jak się dało.
Słyszała ciężkie oddechy mężczyzn.
Potem rozległ się głos Móriego.
Tiril słyszała już, jak zaklinał po islandzku, dla innych natomiast było to niespodzianką.
Magiczna pieśń uczyniła na nich niesamowite wrażenie. Echo w skalnym korytarzu potęgowało ją jeszcze bardziej, jakby wszystkie tajemne rytuały z pradawnych czasów skupiły się w tym jednym monotonnie wypowiadanym zaklęciu.
Tiril i Arne zauważyli coś jeszcze.
– Móri – szepnęła dziewczyna. – „To” podpełza bliżej.
– Wiem – odpad, na chwilę przerywając rytuał. – Ale ja muszę skoncentrować się na tym, co stawia opór. Ta moc jest potężniejsza. Wyjmij najsilniejszą z run, które ode mnie dostałaś, tę należącą kiedyś do mnie. Wyciągnij ją w stronę tego zdusza czy stworza czającego się pod skałą!
Cóż za straszne słowa! Nie przypuszczała, że kiedykolwiek je usłyszy z ust Móriego.
Ale nawet Móri nie potrafił właściwie nazwać istoty wyciągającej się teraz ku nim i powoli owijającej duszącą wełnistą ciemnością.
– Móri! – zawołał Arne. – Ono nas pochłonie!
– Stójcie spokojnie – nakazał Móri. – Jeśli rzucicie się do ucieczki, będziecie straceni. Tylko przy mnie jesteście bezpieczni. Tiril, znalazłaś odpowiedni znak?
Tiril wymacała kawałek drewna z wyrytą na nim magiczną runą, o który prosił Móri.
– Tak. Czy wystarczy, że będę go trzymać? Może powinnam coś powiedzieć?
– Po prostu trzymaj. – Po głosie poznali, jak bardzo jest,: spięty. A wy… Jeśli znacie jakąś modlitwę, odmówcie ją teraz.
I znów zaklęciami próbował obalić wyrosły przed nimi niewidzialny mur. Jak wcześniej włączył w nie imię Boga lub Chrystusa.
Fredlund, Arne i Erling głośno odmawiali Ojcze nasz. Wszyscy poza Mórim skupili się na tajemniczej istocie, która z każdą chwilą stawała się coraz większa. Na dźwięk słów modlitwy i na widok podniesionego przez Tiril w górę magicznego znaku stwór zawahał się jakby i odrobinę cofnął, lecz nie zrezygnował.
Móri zakończył już swą monotonną czarodziejską pieśń, teraz jedno po drugim odmawiał zaklęcia, mocniejszym, bardziej władczym głosem. Stojąca najbliżej niego Wiru spostrzegła, że wyciągnął nowy magiczny znak, rzucił go w stronę niewidzialnego muru, wykrzykując przy tym kilka słów, których nie mogła zrozumieć, wyczuwa, ja jednak, że mają niesamowitą moc. I nagle w grocie zapadła niezwykła cisza.
Mroczna bezkształtna istota powoli wycofała się w cień, jakby zniknęła, lecz nie mogli tego stwierdzić na pewno, w ciemności bowiem nic nie widzieli. Z piersi Arnego wyrwał się głuchy szloch.
Móri postąpił o parę kroków w przód i podniósł z ziemi swój drogocenny magiczny znak.
– Opór przestał istnieć – oznajmił. W jego głosie wy- czuwało się jednocześnie napięcie, dumę i zmęczenie.
– Teraz zdołamy przejść.
Tiril ośmieliła się spytać:
– Co to za istota wyłoniła się z cienia? Pan na zamku?
– Nie, nie, to tylko płód czarnej magii. Stworzony, by czuwać nad wejściem, pilnować niewidzialnego muru.
– Czy ci, którzy tu mieszkali, byli wielkimi czarnoksiężnikami?
– Posiedli niezwykle potężną, groźną moc. Powędrowali dalej wznoszącym się lekko w górę korytarzem. Fredlund powoli odzyskiwał normalny oddech.
– Nigdy więcej nie będę się wyśmiewać ze starych historii o duchach! Wszyscy powinniśmy się cieszyć, że dziś w nocy towarzyszy nam Móri.
– O, tak! – rzekł Arne z przekonaniem. Bardzo niechętnie szykował się do zwrócenia swego magicznego znaku.
– Nie, zatrzymajcie je – powiedział Móri. – Jeszcze przez jakiś czas możecie potrzebować ochrony.
Te słowa wcale nie dodały im otuchy.
Dotarli do wyjścia ze skalnego korytarza. Tiril z krzykiem wybiegła na zewnątrz, gdy jakaś wielka sowa poderwała się w górę.
W mroku nocy niewiele mogli zobaczyć, nie było jednak wątpliwości, że oto stoją przed ruinami prastarego zamku.
– Tistelgorm – szepnął Fredlund. – Nie wierzyłem, że kiedykolwiek w życiu go zobaczę!
Rozdział 13
Tuż przed nimi wznosił się mur z wielkich prostokątnych kamiennych bloków. Nic dziwnego, że nie zauważyli go wcześniej; otaczające skały skrywały go z zewnątrz, ponad głazy wystawały zaledwie fragmenty.
– Czarnoksiężnik z Tierstein znalazł sobie doskonałe miejsce – mruknął Erling. – Skalne ściany dookoła są tak gładkie, że nikt nie śmiał się na nie wspinać. To wybryk natury, że wśród bezładnie rozrzuconych „kartaczy olbrzymów” znalazło się dość miejsca na budowę. A później zamek popadł w zapomnienie, stał się legendą.
– Skąd on czerpał budulec? – zastanawiała się Tiril.
Księżyc właśnie postanowił odzyskać władzę na niebie. Odetchnęli z ulgą. Erling obmacał skalne ściany.
– Stąd wyrąbano kawałki – stwierdził. – Miał dość budulca pod ręką. Uf, co za okropne miejsce, aż dreszcz przechodzi!
– Nie tobie jednemu się tu nie podoba – posępnie rzekł Móri.
Teraz zamek widać było lepiej. Wiele kamieni odpadło, lecz niektóre ściany, zwłaszcza te stojące w obrębie zniszczonych murów, ocalały.
Wspięli się po kilku zwalonych blokach – z pewnością nie było to niegdysiejsze główne wejście – i znaleźli się w porośniętym trawą miejscu, którym dawno temu musiał biec wewnętrzny korytarz.
W środku panowała niezwykła cisza. Gdzieś z bardzo, bardzo daleka dobiegał szum drzew Tiveden. Nie słychać jednak było żadnych ptasich głosów ani wycia wilków.