Выбрать главу

Korytarz najwidoczniej otaczał niegdyś wewnętrzny zamek. Nagle stanęli przed bramą. Z zewnętrznej bramy nic nie zostało, to wejście natomiast prowadziło zapewne do części mieszkalnej.

Drzwi naturalnie rozsypały się w proch, pozostał jedynie otwór w murze. Nad nim w kamiennym bloku wyryto herb.

– Przydałaby nam się teraz Catherine – mruknął Erling.

– Powiedziałaby nam, czyj to herb.

– Prawdopodobnie Tierstein – podsunął Fredlund.

– Spójrzcie! – zawołała Tiril. – Tu są jakieś litery! Całe słowo! Co prawda napisane runami – dokończyła przygaszona.

– No cóż, moja znajomość run pozostawia wiele do życzenia – przyznał Erling. – Może pan, panie Fredlund…

– Hm… – niepewnie chrząknął oberżysta. – Widzę, że zaczyna się na T, a w środku jest S, lecz poza tym muszę przyznać, że… Pocieszam się tylko tym, że litery są zatarte.

Nagle Tiril coś się przypomniało.

– Móri, twoje zaklęcia zapisane są runami! Wiem, wiem, magicznymi runami, pierzastymi, ale coś chyba musi być podobne?,

Ustąpili miejsca Islandczykowi.

– Spróbuję – powiedział. – Ale rzeczywiście ledwie je widać.

Czekali. Móri badał każdą runę z osobna.

– Czy tam jest napisane „Tistelgorm”? – dopytywał się Arne.

– Nie, ale prawie. W środku bardzo wyraźnie widzę „stein”.

Gryzł się w czubek kciuka, z mozołem usiłując poskładać runy w sensowne słowo.

– Już wiem – oznajmił wreszcie. – Napisano tu „Tiersteingram”.

– A więc nie żadne Tistelgorm – pokiwał głową Erling. – I nie ma to związku ze Szkocją. Po prostu zniekształcone niemieckie słowo. Tiersteingram? Przyda się na coś moje hanzeatyckie pochodzenie. To znaczy tyle, co „Zgryzota Tierstein”!

– Zgryzota? Dlaczego? – zastanawiała się Tiril.

– Nie mówiłem wam? – zdziwił się Fredlund. – Wybaczcie, to przez zapomnienie. Hrabia, który tu mieszkał, dość wcześnie stracił żonę, szwedzką księżniczkę. Nie mógł się pogodzić z tym ciosem, w końcu postradał rozum. W atakach wściekłości lub może wiedziony pragnieniem zemsty żądał od czasu do czasu dziewicy z wiosek wokół Tiveden. Młode panny nigdy nie wracały.

– Czy w końcu miał ich cały harem? – spytał Erling.

– O tym się nie mówi – odparł oberżysta. – Pamiętajcie, że to tylko legenda!

– Podobnie było z Tistelgorm – przypomniał Móri.

– No tak, macie rację.

Wejdźmy do środka, dopóki księżyc ma jeszcze ochotę świecić – zaproponował Erling.

Tiril nie mogła pozbyć się paskudnego uczucia, że są stale obserwowani, że gdzieś w cieniu łypią na nich jakieś oczy. Westchnęła.

– Wiem o tym – cicho powiedział Móri. – Nie jesteśmy sami.

Przeszli do większego pomieszczenia. Na środku wyrosły tu drzewa.

– Uwaga! – krzyknął nagle Erling.

Przyciągnął do siebie idącego przodem Fredlunda. W miejscu gdzie przed ułamkiem chwili stał oberżysta, runął na ziemię olbrzymi kamienny blok.

Wystraszyli się. Podnieśli głowy, ale nad nimi widać było tylko mur.

– Może powinniśmy zawrócić? – podsunęła Tiril.

Móri jednak znów zachowywał się dziwnie, bardzo tego u niego nie lubiła. Wszyscy się zorientowali, że coś wyczuwa.

– Co się dzieje, Móri? – zapytał Erling.

– Mamy nie zawracać – odparł wreszcie Islandczyk. – Mamy szukać.

– Ho, ho! – roześmiał się Erling. – Czyżbyś zwietrzył zbiór czarnoksięskich formuł i środków?

Móri westchnął. Jego niepewność ich przeraziła.

– Móri – rzekł Erling z naciskiem. – Wiesz, że bez ciebie jesteśmy bezradni, ufamy ci! Nie możesz nas teraz zostawić!

– Nie opuszczę was. Pamiętaj jednak, że mamy do czynienia z mocą innego czarnoksiężnika, a nawet dwóch, jeśli się nie mylimy, dwóch potężnych, mocarnych znawców wiedzy tajemnej. To oni położyli zaklęcie na oczy ludzi, dlatego nigdy ani nie widziano zamku, ani nie znaleziono drogi do niego.

Zamyśleni pokiwali głowami. Oczywiście Móri miał rację. Fakt, że dotąd nikt nigdy tu nie trafił, dawał do myślenia.

– Mówiliście, że mamy szukać – zwrócił się Fredlund do Móriego. – To nie powinno nam zająć dużo czasu.

Rozejrzeli się dokoła i przyznali mu rację. Z miejsca, którym się znajdowali, roztaczał się widok na całe ruiny, bo zachowały się tylko niektóre z wewnętrznych ścian, natomiast wyraźnie było widać całą architekturę zamku. Dwa większe pomieszczenia, z których jedno musiało być salą rycerską, kilka mniejszych komnat. Zamek przypominał Tiril ruiny klasztoru, który widziała w okolicach Bergen. Tistelgorm – czy Tiersteingram, jak chyba naprawdę zwal się zamek – był mniejszy i z całą pewnością nie wy- budowano go na chwałę Boga. Jeśli jednak pan na zamku w istocie był czarnoksiężnikiem, być może miał oddzielną komnatę na swe studia i eksperymenty?

Głośno powtórzyła to pytanie.

– No cóż – rzekł Móri niepewnie. – Ani ja, ani żaden z moich przodków, ba, nawet sira Eirikur z Vogsos nie miał oddzielnej izby do tych celów, lecz w czasach, kiedy budowano tę twierdzę, przy większym bogactwie… Kto wie, może tak właśnie było?

Nero, dziwnie spokojny od czasu zetknięcia z potworem w skalnym korytarzu, zaczął teraz obwąchiwać ziemię i ciągnąć w określonym kierunku.

– Na pewno znalazły tu sobie kryjówkę jakieś zwierzęta domyślił się Erling. – Chodźcie, przejdziemy się po komnatach!

Nie było to wcale łatwe, wszędzie wszak walały się kamienne bloki, które powypadały ze ścian.

Tiril z dumą zdała sobie sprawę, że najprawdopodobniej jako pierwsi ludzie od niepamiętnych czasów postawili tu nogę. Dumie tej jednak towarzyszył lęk i gorące pragnienie, by możliwie najprędzej opuścić to miejsce, uciec daleko, jak najdalej stąd, zanim będzie za późno.

Za późno? Cóż za straszna myśl!

Usłyszała, że towarzysze zastanawiają się nad przeznaczeniem poszczególnych komnat. Otwory w murze, w których opierały się kiedyś drewniane belki, wskazywały na istnienie górnego piętra albo wieży. Tak, tak, zapewne hrabia i jego księżniczka pragnęli, by ich siedziba była niezwykle okazała.

Tiril znów stanęła nasłuchując. Często tak robiła, nie mogła bowiem pozbyć się wrażenia, że coś czai się w powietrzu lub w kamiennych ścianach. Docierał do niej ostrzegawczy pomruk, jakiś potworny głuchy głos, jakby wydobywający się z głębi gardła, które przestało istnieć.

Cóż za głupstwa! Spróbowała odegnać niepokój. Wszyscy jednak chyba wyczuwali, że nie są w zamku mile widzianymi gośćmi. Arne wyglądał, jakby zaraz miał zemdleć ze strachu, a w oczach opanowanego Fredlunda pojawiła się niezwykła zaduma. Wszyscy pokładali nadzieję w Mórim, a ponieważ i on niczego nie był pewien, tym większy odczuwali lęk.

Nero, popiskując, uparcie ciągnął w jedną stronę.

– Poczekaj, Nero! – zniecierpliwił się Erling. – Zaraz tam pójdziemy.

Nagle Tiril, idąca na końcu, skoczyła w przód. Odwrócili się.

– Co się stało? – spytał Móri.

Obejrzała się na otwór, przy którym przed chwilą stała.

– Wydało mi się, że… że coś się czaiło, chciało zaatakować mnie od tyłu. O mały włos, a by mnie dopadło.

– Jesteśmy przewrażliwieni, nie wolno nam przesadzać – oświadczył Erling. – I tak nie jest tu zbyt przyjemnie.

– Tiril wcale nie jest przewrażliwiona – bronił Móri dziewczyny. – Przez cały czas wiedzieliśmy, że coś się tu kryje, prawda?

Arne przedstawił pomysł, który mu wpadł do głowy:

– Teraz, kiedy wiemy, że zamek naprawdę istnieje i gdzie szukać wejścia, moglibyśmy chyba odejść i wrócić za dnia?