Towarzystwo Valentine'a liczyło jedenaście osób, przeważnie nie uzbrojonych. Reszta podróżnych została w ślizgaczu ćwierć mili dalej, na głównej drodze. Badacze starożytności, stojąc tutaj i rozważając delikatne aspekty historyczne, dali się otoczyć wrogowi.
— Na mocy jakiego prawa naruszacie nasze włości? — spytał przywódca.
Valentine usłyszał niewyraźne chrząknięcie Lisamon Hultin i zobaczył sztywniejącą sylwetkę admirała, lecz dał znak, aby byli cicho.
— Czy mogę wiedzieć, kto do mnie przemawia? — zwrócił się do przybyłych.
— Jestem Diuk Nascimonte z Turni Yorneka, Suzeren Kresów Zachodnich. Obok mnie widzisz szlachetnych wodzów mojego królestwa, którzy służą mi wiernie we wszystkim.
Valentine nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek słyszał o prowincji zwanej Zachodnimi Kresami ani o takim diuku. Może kiedy miał zmącony umysł, zapomniał co nieco z geografii, ale chyba nie aż tyle. Mimo to nie zamierzał potraktować księcia Nascimonte lekceważąco.
— Przejeżdżając przez twoje królestwo, Wasza Miłość, nie zamierzaliśmy naruszać niczyich włości. Jesteśmy zwykłymi podróżnikami zmierzającymi do Labiryntu ze sprawą do Pontifexa, a to chyba tędy prowadzi najkrótsza droga z Treymone.
— W samej rzeczy. Powinniście jednak wybrać drogę nieco dłuższą.
— Nie przysparzaj nam kłopotów! Czy zdajesz sobie sprawę, kim jest mężczyzna, przed którym stoisz? — ryknęła nagle Lisamon Hultin.
— Żadną miarą — odpowiedział szyderczo Nascimonte. — Ale gdyby nawet był Lordem Valentinem, nie przejechałby tędy łatwo. Zwłaszcza gdyby nim był.
— Czy toczysz jakiś szczególny spór z Lordem Valentinem? — spytał Valentine.
— Koronal jest moim najbardziej znienawidzonym wrogiem — zaśmiał się chrapliwie opryszek.
— Wobec tego stajesz przeciwko wszystkim, ponieważ każdy jest winien posłuszeństwo Koronalowi i musi, zgodnie z rozkazem, zwalczać jego wrogów. Czy naprawdę możesz być diukiem i nie uznawać władzy Koronala?
— Nie tego Koronala — odpowiedział Nascimonte. Niespiesznie pokonał przestrzeń oddzielającą go od Valentine'a, wciąż z ręką na mieczu, i przyjrzał mu się z bliska. — Nosisz wspaniałe ubranie. Pachniesz miejskim luksusem. Musisz być bogaty. Musisz mieszkać w wielkim domu gdzieś wysoko na Górze i mieć służących na każde skinienie. Co byś powiedział, gdyby któregoś dnia ogołocono cię z tego wszystkiego, co? Jeśli przez czyjś kaprys zostałbyś wtrącony w ubóstwo?
— Doświadczyłem już tego — powiedział Valentine.
— Ty? Ty, który podróżujesz w kawalkadzie ślizgaczy powietrznych, ze świtą u boku? Kim w takim razie jesteś?
— Jestem Koronalem Lordem Valentinem — odpowiedział Valentine bez wahania.
Dzikie oczy Nascimonte rozbłysły teraz wściekłością. Przez ułamek sekundy był bliski wyciągnięcia miecza, jednak jakby chcąc obrócić wszystko w żart, uspokoił się i powiedział:
— Tak jesteś Koronalem, jak ja diukiem. W porządku, Lordzie Valentine, twoja uprzejmość wynagrodzi mi wcześniejsze straty. Opłata za przejazd przez strefę ruin wynosi dzisiaj tysiąc rojali.
— Nie mamy takiej sumy — rzekł łagodnie Valentine.
— Zatem będziecie obozowali z nami tak długo, póki wasi lokaje jej nie dostarczą. — Zwrócił się do swoich ludzi. — Schwyćcie ich i zwiążcie. Jednego puśćcie wolno, tego Vroona, on będzie posłańcem. Vroonie — powiedział Deliamberowi — zanieś wiadomość tym w wozach, że zatrzymujemy tutaj ich ludzi i że opłata w wysokości tysiąca rojali ma być dostarczona w ciągu miesiąca. Jeśli sprowadzą nam na kark żandarmów, to niech wiedzą, że my znamy te wzgórza, a stróże prawa — nie. Nigdy nie zobaczą was żywych.
— Zaczekajcie — rzekł Valentine, kiedy ludzie Nascimonte'a wystąpili do przodu. — Opowiedz o swojej waśni z Koronalem.
Nascimonte zachmurzył się.
— Przechodził tędy w ubiegłym roku, wracając z Zimroelu, gdzie odbywał wielki obchód. Mieszkałem wtedy u stóp Góry Ebersinul, mając widok na Jezioro Kości Słoniowej, i uprawiałem rikkę, thuyol i milaile. Miałem najbogatszą plantację w całej prowincji, ponieważ moja rodzina zajmowała się nią od szesnastu pokoleń. Koronal i jego ludzie kwaterowali u mnie, a ja przyjąłem ich z wielką gościnnością i najlepiej, jak potrafiłem. Przyjechał w najgorętszej porze zbiorów thuyolu, z setkami pochlebców i lokajów, z nieprzeliczonym mnóstwem dworzan, a wierzchowców miał tyle, że potrafiłyby ogołocić z trawy pół kontynentu. I między jednym Dniem Gwiazdy a drugim wysuszyli moje piwnice, urządzili zabawę na polach i zniszczyli plony, w pijackiej zabawie puścili dwór z dymem, przerwali tamę i zatopili pola, dla własnej rozrywki doprowadzili mnie do ruiny i odeszli ani nie widząc, ani nie dbając o to, co zostawiają za sobą. Teraz wszystko należy do lichwiarzy, a ja żyję w skalach Turni Vorneka, zawdzięczając to Lordowi Valentine'owi i jego przyjaciołom. I gdzie tu sprawiedliwość? Dlatego też opuszczenie tych ruin będzie cię kosztować tysiąc rojali, przybyszu, i niech no tylko nie otrzymam pieniędzy, to choć nie żywię do ciebie urazy, poderżnę ci gardło z takim spokojem, z jakim Lord Valentine otworzył moją tamę. Zwiążcie ich! — powtórzył rozkaz.
Valentine wziął głęboki oddech, zamknął oczy i tak, jak go uczyła Pani, wślizgując się na pogranicze snu skierował umysł ku mrocznej, zgorzkniałej duszy Suzerena i wypełnił ją miłością.
To był zbyt duży wysiłek. Valentine zakołysał się i wsparł o ramię Carabelli, również z niej wyciągając dodatkową porcję energii i żywotności i tłocząc je w Nascimonte'a.
Nascimonte zamarł w półobrocie, ze wzrokiem wbitym w Valentine'a. Valentine trzymał jego duszę w bezlitosnym uścisku i obmywał ją współczuciem, aż wypełniająca Nascimonte'a zapiekła złość złagodniała i opadła niczym obluzowany pancerz. Wtedy w bezbronną duszę mężczyzny Valentine rzucił obraz zła, jakie spotkało go w Tilomon.
Przerwał kontakt i zataczając się, pochylił się ciężko ku Carabelli, która podtrzymała go całą swą siłą.
Nascimonte wpatrywał się w Valentine'a jak ktoś, kto poczuł na sobie dotknięcie bóstwa.
Po chwili opadł na kolana i zrobił dłońmi znak gwiazdy.
— Mój panie — powiedział stłumionym, zamierającym w gardle głosem. — Mój panie… przebacz mi… przebacz…
Rozdział 4
To, że na tej pustyni żyli bandyci, niezmiernie Valentine'a zaskoczyło, ponieważ anarchia rzadko zdarzała się na dobrze administrowanym Majipoorze. Jednak to, że dobrze gospodarujący włościanie za przyczyną beztroski obecnego Koronala zamieniali się w żebraków, zdziwiło go jeszcze bardziej. Na Majipoorze klasa rządząca nie miała w zwyczaju tak bezmyślnie wykorzystywać swojej pozycji. Jeżeli Dominin Barjazid myśli, że postępując w ten sposób potrafi długo utrzymać tron, jest nie tylko podstępnym człowiekiem, lecz głupcem.
— Czy obalisz uzurpatora? — spytał Nascimonte.
— W odpowiednim czasie — odrzekł Valentine. — Wiele jest jeszcze do zrobienia, zanim nadejdzie ten dzień.
— Jeśli przyjmiesz mnie na służbę, możesz mną rozporządzać.
— Czy między tym terenem a bramą Labiryntu kręcą się inni bandyci?
Nascimonte skinął głową.
— Jeszcze ilu! Swobodne życie pośród tych pagórków stało się już zwyczajem prowincji.