Выбрать главу

— A czy masz na nich jakiś wpływ, czy jesteś tylko władcą tytularnym?

— Słuchają mnie wszyscy.

— To dobrze — rzekł Valentine. — Proszę cię zatem, abyś nas przeprowadził przez te ziemie aż do Labiryntu i bronił przed swymi przyjaciółmi.

— Postaram się, mój panie.

— Ale ani słowa o tym, co ci wyjawiłem. Traktuj mnie jako urzędnika Pani, zdążającego z poselstwem do Pontifexa.

W oczach Nascimonte'a pojawił się przelotny błysk nieufności. Spytał zaniepokojony:

— Nie mogę rozgłosić, że jesteś prawdziwym Koronalem? Dlaczego? Valentine uśmiechnął się.

— Ci, których widzisz w tych kilku ślizgaczach, stanowią całą moją armię. Nie chcę wypowiadać wojny uzurpatorowi, póki nie urosnę w siłę. Stąd cały sekret i stąd moja wizyta w Labiryncie. Im prędzej otrzymam wsparcie od Pontifexa, tym prędzej rozpocznie się prawdziwa walka. Kiedy będziesz gotowy do odjazdu?

— Za godzinę, mój panie.

Nascimonte z garstką swoich ludzi wsiadł z Valentinem do pierwszego wozu. Mijane okolice pustoszały coraz bardziej i zamieniały się powoli w brunatną, jałową ziemię, prawie zupełnie pozbawioną jakichkolwiek oznak życia. Hulał po niej tylko gorący wiatr, sypiąc wokół tumanami piasku. Od czasu do czasu z dala od głównej drogi pojawiały się trzy- lub czteroosobowe grupy jeźdźców ubranych w obszarpane stroje. Mężczyźni przystawali, aby popatrzeć na podróżnych, ale nie wszczynali żadnych awantur. Na trzeci dzień Nascimonte zaproponował skorzystanie ze skrótu, który według niego miał zaoszczędzić parę dni jazdy. Valentine przystał na to bez chwili wahania i nakazał opuścić główną drogę. Karawana przejechała po dnie ogromnego wyschniętego jeziora, przeprawiła się przez urwiste wąwozy i płaskie pagórki, minęła pasmo zwietrzałych i zrudziałych gór i w końcu znalazła się na rozległym, wystawionym na wiatry pustynnym płaskowyżu. Valentine zauważył, że kiedy ślizgacze wjechały na tę niegościnną ziemię, Sleet i Zalzan Kavol wymienili zaniepokojone spojrzenia. Domyślał się, że muszą teraz szeptać sekretnie o podstępie i zdradzie, jednak jego wiara w Nascimonte'a była niezachwiana. Dzięki diademowi Pani dobrze wiedział, że dusza herszta bandy nie jest duszą zdrajcy.

Następny dzień i jeszcze jeden, i kolejny, szlakiem przez bezdroża. Teraz już i Carabella marszczyła czoło, a hierarchini Lorivade wyglądała jeszcze bardziej srogo niż zazwyczaj, aż w końcu Lisamon Hultin odciągnęła Valentine'a na bok i powiedziała niezwykle cichym, jak na nią, głosem:

— Co będzie, jeśli ten człowiek, ten Nascimonte, okaże się sługą fałszywego Koronala, wynajętym po to, aby cię doprowadzić do miejsca, w którym nikt i nigdy cię nie znajdzie?

— Co będzie? Będziemy zgubieni, a nasze kości zostaną tu na zawsze — powiedział Valentine. — Ja jednak nie przejmowałbym się takimi obawami.

Jednak powoli i w nim zaczął narastać pewien niepokój. Nadal ufał, że Nascimonte działa w dobrej wierze — niepodobna, żeby jakikolwiek agent Dominina Barjazida wybrał tak ponury i przewlekły sposób pozbycia się go, podczas gdy wystarczyłoby jedno pchnięcie mieczem w plecy przy ruinach miasta Metamorfów — ale nie miał żadnej pewności, że jego przewodnik wie, dokąd zmierza. Nigdzie po drodze nie było wody i nawet wierzchowce, zdolne do przetworzenia każdej substancji organicznej w paliwo, karmione jedynie z rzadka rosnącymi, cienkimi chwastami, zaczynały — jak zauważył Shanamir — chudnąć i tracić mięśnie. Jeśli tutaj zdarzy się coś złego, nie będzie żadnej nadziei na ratunek. Ale kamieniem probierczym był dla Valentine'a Autifon Deliamber; czarodziej miał nadzwyczaj rozwinięty instynkt samozachowawczy, a teraz zachowywał spokój i nie martwił się długą podróżą.

W końcu Nascimonte zatrzymał karawanę w miejscu, gdzie zbiegające się ze sobą dwa łańcuchy nagich urwistych wzgórz tworzyły ściany głębokiego jaru.

— Pewnie myślisz, że zgubiliśmy drogę, mój panie — powiedział do Valentine'a. — Chodź, pokażę ci coś.

Valentine wraz z grupą towarzyszy poszedł za nim kilkadziesiąt kroków dalej, do miejsca, gdzie jar otwierał się na rozległą dolinę. Nascimonte wyciągnął ku niej ramiona.

— Popatrz — rzekł.

Pośród bezmiaru płowej pustyni, ciągnącej się na północ i południe przez przynajmniej sto mil, wznosił się olbrzymi kopiec brunatnej ziemi, przykrywający Labirynt Pontifexa.

— Pojutrze będziemy przy Bramie Ostrzy — powiedział Nascimonte.

Valentine pamiętał, że do ogromnej budowli prowadziło siedem wejść, rozmieszczonych w równych odstępach. Kiedy przybywał tu jako wysłannik Voriaxa, wchodził przez Bramę Wody, leżącą od strony urodzajnych północno-wschodnich prowincji, przez które płynęła rzeka Glayge, biorąca początek na Górze Zamkowej. Tamtej drogi używali wysocy urzędnicy prowadzący interesy z ministrami Pontifexa; z pozostałych stron Labirynt otaczały znacznie mniej przyjazne ziemie, a pustynia, którą teraz Valentine podążał, była najmniej przyjazna ze wszystkich. Pocieszała go myśl, że o ile przybywał do Labiryntu przez martwą ziemię, to opuści go wychodząc na szczęśliwszą stronę.

Labirynt zajmował ogromną przestrzeń; był zbudowany na wielu poziomach i wił się w dół spiralami, coraz niżej i niżej, obejmując we wnętrznościach planety kondygnację za kondygnacją, a faktyczna liczba jego mieszkańców była nie do obliczenia. Pontifex mieszkał w najgłębiej położonym sektorze, do którego prawie nikt nie miał wstępu. Otaczająca ten sektor strefa była zasiedlona przez ministrów rządu i nieprzeliczone zastępy istot, które spędzały całe życie pod ziemią, mozoląc się przy wykonaniu niepojętych dla Valentine'a obowiązków, takich jak rejestrowanie, dekretowanie podatków, spisy ludności i temu podobne. Z kolei wokół strefy rządowej narastała od tysięcy lat zewnętrzna ochronna powłoka Labiryntu, spirala korytarzy zamieszkanych przez miliony biurokratów, kupców, żebraków, kancelistów, rzezimieszków, świat żyjący własnym życiem, gdzie nigdy nie czuło się miłego słonecznego ciepła, gdzie nie zaglądały chłodne, czyste promienie księżyca, gdzie całe piękno i radość gigantycznego Majipooru zamieniono na blade przyjemności życia w podziemiu.

Ślizgacze jechały wzdłuż kopca przez mniej więcej godzinę, aż w końcu przybyły do Bramy Ostrzy, zwykłego otworu w ziemi prowadzącego w głąb tunelu. Osadzony przed nim w betonie szereg zardzewiałych mieczy tworzył symboliczną barierę. Ile czasu musiało upłynąć, zastanawiał się Valentine, aby w tutejszym suchym, pustynnym klimacie miecze pokryły się rdzą?

Przybyszów oczekiwało siedmiu gwardian — dwaj Hjortowie, Ghayrog, Skandar, Liimen i dwie istoty ludzkie — a wszyscy zamaskowani, zgodnie z powszechnym zwyczajem urzędników Pontifexa. Maski, tak jak i bariera, również były symboliczne — zwykły kawałek błyszczącej żółtej tkaniny, zawiązanej w poprzek twarzy — ale wywołując atmosferę tajemniczości spełniały swoje zadanie.

Gwardianie milczeli. Deliamber szepnął do Valentine'a:

— Podejdź do nich i przedstaw swoją sprawę. Podadzą ci cenę za wstęp.

Valentine zwrócił się do gwardian.

— Jestem Valentine, brat zmarłego Voriaxa, syn Pani Wyspy, a przychodzę tutaj, aby uzyskać audiencję u Pontifexa.

Nawet tak dziwaczne i wyzywające oświadczenie nie wywołało większej reakcji u zamaskowanych. Ghayrog powiedział jedynie:

— Pontifex nie dopuszcza nikogo przed swoje oblicze.

— Zatem muszą mnie przyjąć jego najwyżsi ministrowie, którzy przekażą moją misję Pontifexowi.

— Oni również cię nie przyjmą — odrzekł jeden z Hjortów.

— W takim razie zgłoszę się do ministrów ministrów. Albo do ministrów ministrów ministrów, jeśli będę musiał. Proszę was jedynie o pozwolenie na wstęp do Labiryntu dla mnie i moich towarzyszy.