Na dół… na dół… na dół…
Chłopiec paplał bez przerwy. Miał zdumiewający dar wymowy, tryskała zeń energia i wcale nie pasował do miejsca o tak niezdrowym wyglądzie. Opowiadał o turystach z Ni-moya, którzy zagubili się między Salą Wiatrów a Drogą Masek i przez miesiąc żywili odpadkami dostarczanymi przez mieszkańców górnych poziomów, zbyt dumni, by się przyznać, że nie potrafią znaleźć drogi do wyjścia. Opowiadał o architekcie z Dziedzińca Kuł, który połączył każdą sferoidę w tej wymyślnej sali zgodnie z jakimś niezwykle złożonym systemem numerologicznym po to tylko, by stwierdzić, że robotnicy, zgubiwszy klucz do jego planów, poukładali wszystko według własnego zaimprowizowanego systemu; architekt zrujnował się, by odbudować całość we właściwym porządku za własne pieniądze, a i tak odkrył w końcu, że jego obliczenia były błędne, a wzór niewykonalny. — Pogrzebano go dokładnie tam, gdzie upadł — rzekł Hissune. Chłopiec opowiadał też historię Pontifexa Arioca, który z chwilą, gdy zwolniło się miejsce Pani, abdykował z urzędu w Labiryncie i ogłosił się kobietą i władczynią Wyspy. Jak opowiadał chłopiec, Arioc boso i w powłóczystych szatach na oczach wszystkich wymaszerowali z Labiryntu, a za nim podążało grono najwyższych ministrów, starających się odwieść go od tego czynu.
— W tym miejscu — rzekł Hissune — zwołał ludzi, powiedział im, że od tej chwili jest ich Panią, i kazał podstawić rydwan, który miał go zawieźć do Stoien. A ministrowie nie byli w stanie nic zrobić. Nic! Żałuję, że nie widziałem ich twarzy.
Na dół…
Karawana zjeżdżała cały dzień. Minęli Dziedziniec Kolumn, na którym niczym kolosalne muchomory wyrastały tysiące potężnych szarych filarów, a zastygłe kałuże czarnej oleistej wody pokrywały kamienną podłogę do wysokości trzech — czterech stóp. Minęli Salę Wiatrów, gdzie od kunsztownie rzeźbionych kamiennych krat w ścianach płynęły zimne prądy powietrza. Minęli Drogę Masek, kręty korytarz, gdzie na marmurowe cokoły wyniesiono gigantyczne bezcielesne twarze o pustych oczodołach. Minęli Dziedziniec Piramid, las śnieżnobiałych wielościennych brył, umieszczonych tak blisko siebie, że nie można było przecisnąć się między nimi — zjeżony gąszcz monolitów, wśród których tylko nieliczne stanowiły idealne czworościany, pozostałe natomiast wyciągały się wrzecionowate w górę. Poziom niżej minęli Dziedziniec Kul, długi na półtorej mili, gdzie sferyczne obiekty, niektóre nie większe niż pięść, a inne o rozmiarach dużych smoków morskich wisiały niewidocznie umocowane i podświetlone od dołu. Hissune nie zapomniał pokazać grobu architekta, niczym nie oznaczonej czarnej kamiennej płyty, znajdującej się pod największą z kuł.
Na dół… na dół…
W czasie poprzedniej wizyty Valentine nie widział żadnej z mijanych teraz osobliwości. Od Bramy Wody, korytarzami używanymi tylko przez Koronala i Pontifexa, schodziło się szybko do serca Labiryntu.
Kiedyś, pomyślał Valentine, jeśli znów zostanę Koronalem, nadejdzie taka chwila, że będę musiał zastąpić Tyeverasa. A gdy już tak się stanie, oznajmię ludziom, że nie zamierzam żyć w Labiryncie, i wybuduję sobie pałac w przyjemniejszym miejscu.
Uśmiechnął się. Ilu Koronali przed nim, odwiedzając Labirynt, składało sobie takie śluby? A i tak wszyscy, wcześniej czy później, usuwali się ze świata i osiedlali tutaj. Łatwo podejmować takie decyzje, kiedy jest się młodym i pełnym sił. Łatwo myśleć o przeniesieniu miejsca pobytu Pontifexa z Alhanroelu w jakieś słoneczne miejsce na kontynencie zachodnim, może do Ni-moya, może do Dulornu, i o życiu pośród piękna i rozkoszy. Jak można z własnej woli dać się zamurować w tym przedziwnym, wzbudzającym odrazę lochu? A jednak wszyscy przed nim to zrobili, Dekkeret i Confalume, i Prestimion, i Stiamot, i Kinniken i cała reszta. Wszyscy, kiedy nadeszła ich chwila, przenieśli się z Góry Zamkowej do tej ciemnej jamy. Być może nie było to takim złem, na jakie wyglądało. Być może jeśli ktoś jest Koronalem wystarczająco długo, chętnie opuszcza wyżyny Góry Zamkowej. Pomyślę o tym wtedy, powiedział do siebie Valentine, kiedy nadejdzie właściwa pora.
Karawana ślizgaczy pokonała ostry zakręt i zjechała na jeszcze niższy poziom.
— Arena — uroczyście zapowiedział Hissune.
Valentine, wytrzeszczając ze zdumienia oczy, wpatrzył się w ogromną, pustą salę, tak wielką, że nie widać było ścian, a jedynie migotanie świateł w odległych mrocznych kątach. Nie widać też było niczego, co podpierałoby sufit. Zaskoczony, pomyślał o olbrzymim ciężarze górnych poziomów, o milionach ludzi, nie kończących się krętych ulicach i uliczkach, o budynkach, posągach i pojazdach, o tym wszystkim, co napierało z góry na dach Areny, i o tej olbrzymiej nicości, która taki napór wytrzymywała.
— Posłuchajcie — powiedział Hissune wyskakując z wozu. Przyłożył ręce do ust i przenikliwie krzyknął. Krzyk odbił się o niewidoczne ściany i powrócił ostrym, tnącym powietrze echem. Za pierwszymi potężnymi dźwiękami szły coraz to słabsze, cichsze, aż w końcu wszystkie rozpłynęły się w chichotliwym szczebiocie droli. Chłopiec krzyknął jeszcze raz i jeszcze. Kolejne dźwięki zderzały się ze sobą, odbijały jedne od drugich, a ich pogłos utrzymywał dłużej niż minutę. Kiedy nastała cisza, chłopiec wrócił z dumną miną do wozu.
— Czemu służy to miejsce?
— Niczemu.
— Niczemu? W ogóle niczemu?
— To jest po prostu pustka. Zażyczył jej sobie Pontifex Dizimaule. Tu nigdy nic się nie dzieje i tu nie wolno niczego budować, nawet gdyby ktoś miał ochotę. Ma być tak, jak jest. Nie uważacie, ze Arena daje dobre echo? To jedyny z niej pożytek. No dalej, Valentine, wywołaj echo!
Valentine uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Innym razem — rzekł.
Przejazd przez Arenę trwał chyba cały dzień. Jechali i jechali, nie widząc po drodze żadnej ściany czy kolumny i gdyby nie majaczący w górze sufit, mogliby sądzić, że przejeżdżają przez odkrytą równinę.
Po jakimś czasie Valentine zorientował się, że przejechali rampę i znaleźli się na niższym poziomie, w którym powrócili do typowej klaustrofobicznej ciasnoty zwojów Labiryntu. W miarę jak posuwali się w dół, półkolisty korytarz zaczął się przejaśniać, aż wkrótce był prawie tak dobrze oświetlony jak zewnętrzny krąg, ten ze sklepami i targowiskami.
— Przybywamy do Domu Kronik — powiedział Hissune. — Nie mogę iść z wami dalej.
Droga kończyła się na pięciobocznym placu przed wielką tablicą, na której błyszczały napisy. To była kronika Majipooru. Po lewej stronie znajdował się spis Koronalów, tak długi, że górne rzędy czytało się z trudem, a po prawej spis Pontifexów. Przy każdym imieniu widniały daty panowania.
Valentine przebiegł wzrokiem spisy. Setki, setki imion, niektóre znane, donośnie rozbrzmiewające w historii planety: Stiamot, Thimin, Confalume, Dekkeret. Prestimion, ale też i takie, które stanowiły jedynie pozbawione znaczenia litery, a z którymi się zetknął, kiedy będąc chłopcem w deszczowe popołudnia dla zabicia czasu wertował wykazy Władców. Poza tym, że ich imiona znajdowały się w tych wykazach, nic po nich nie zostało — Prankipin, Hunzimar, Meyk, Struin, Scaul, Spurifon, ludzie, którzy władali na Górze Zamkowej, a potem w Labiryncie tysiące lat temu, byli obiektami wszystkich rozmów i wszelakich hołdów, na królewskiej scenie dawali swoje małe przedstawienia i znikali w mrokach historii. Lord Spurifon, pomyślał, Lord Scauk. Cóż to za jedni? Jakiego koloru mieli włosy, jakie lubili zabawy, jakie prawa dekretowali, z jakim spokojem i z jaką odwagą szli na spotkanie śmierci? Jaki mieli wpływ na życie miliardów ludzi na Majipoorze? A może nie mieli żadnego? Niektórzy rządzili jako Koronalowie tylko kilka lat, szybko przenosząc się do Labiryntu po śmierci Pontifexa, inni zajmowali szczyt Góry Zamkowej na przeciąg całego pokolenia. Taki Lord Meyk. Koronat przez trzydzieści lat, a Pontifex — Valentine przeniósł wzrok na sąsiedni spis — przez więcej niż dwadzieścia. Pięćdziesiąt lat najwyższej władzy, a kto dzisiaj wie cokolwiek o Lordzie Meyku i Pontifexie Meyku?