Trzymał go w dłoni chwilę, zwlekając z wypiciem. Przyjmował już kiedyś podobny trunek z rąk Dominina Barjazida, w Tilomon, i wystarczył jeden haust, aby jego życie się odmieniło. Czy może wypić napój teraz, w Labiryncie, nie obawiając się następstw? Kto wie, jaką zgotowano mu niespodziankę? Gdzie się przebudzi, w jakiej tym razem postaci?
Narrameer obserwowała go w milczeniu. Oczy wieszczki były nieprzeniknione, tajemnicze, badawcze. Uśmiechnęła się, lecz Valentine nie umiałby powiedzieć, czy był to uśmiech triumfu, czy też uśmiech dodający odwagi. Podniósł kielich w krótkim toaście i zbliżył go do ust.
Eliksir podziałał natychmiast i niespodziewanie silnie. Valentine poczuł, że kręci mu się w głowie, a jego mózg wypełnia mgła. Czyżby ten napój był silniejszy od podanego mu przez wieszczkę dawno temu w Falkynkip? Czy to jakiś szczególnie demoniczny wywar, którego tajemnicę przyrządzania zna tylko Narrameer? Czy też działo się tak po prostu dlatego, że był osłabiony i wyczerpany po użyciu diademu? Zdołał jeszcze dostrzec, że Narrameer opróżnia własny kielich i pusty rzuca pomocnikowi, po czym szybko wyślizguje się z sukni. Brązowe ciało, które się odsłoniło, było prężne, gładkie, młode: płaski brzuch, szczupłe uda, wysokie okrągłe piersi. Prawie czarne sutki patrzyły na niego jak niewidome oczy. Czary, pomyślał. Tak, czary.
On sam był już zbyt mocno zamroczony, aby się rozebrać. To ręce przyjaciół rozpinały zatrzaski i klamry jego ubrania. Poczuł chłód. Zrozumiał, że jest nagi.
Narrameer przyzywała go na dywan.
Valentine podszedł do niej na uginających się nogach. Pociągnęła go w dół. Zamknął oczy, usiłując wyobrazić sobie, że leży obok Carabelli, lecz wieszczka w niczym jej nie przypominała. Uścisk, jakim go obdarzyła, był chłodny i beznamiętny. Twarde i niepodatne ciało nie miało w sobie ciepła; nie przenikało go drżenie. Młodzieńczość Narrameer była tylko pozorna. Znajdując się w jej ramionach odnosił wrażenie, że leży na łożu z gładkiego, chłodnego kamienia.
Powoli zapadał w bezkresne rozlewisko ciemności. Gęsta ciepła maź otaczała go coraz szczelniej, a on poddawał się jej chętnie, czując, jak owija mu się wokół nóg, piersi, tułowia.
Przypominało mu to chwilę, kiedy wsysały go morskie odmęty po tym, jak smok roztrzaskał statek Gorzvala. Zaniechanie oporu było o wiele łatwiejsze niż walka. Dać się zniewolić, wyzbyć się napięcia, zgodzić się na wszystko, co może się stać, dać się zagarnąć — tak, to kusiło, to pociągało. Był zmęczony. Walczył już tak długo. Wreszcie mógłby odpocząć i pozwolić, by przykryła go czarna fala. Niech inni uczestniczą w zmaganiach o honor, o władzę, o oklaski. Niech inni…
Nie.
Oni tylko czyhają, by schwytać go w pułapkę jego własnej słabości. Był zbyt ufny, zbyt szczery. Już raz, nie podejrzewając zdrady, zasiadł do kolacji z wrogiem i było po nim. Ponownie będzie zgubiony, jeśli zaniecha wysiłków. To nie jest odpowiednia chwila na pogrążenie się w ciepłych, ciemnych głębinach.
Zaczął płynąć. Z początku nie szło mu łatwo, ponieważ czarna maź, lepka i ciężka, powstrzymywała jego ramiona. Ale po krótkim zmaganiu z własnym ciałem nabrał wprawy. Rozlewisko, kuszące go zapomnieniem, zamieniło się w morze, na którym słońce, wielka purpurowożółta kula, znaczyło swój ognisty szlak.
— Valentine.
Głęboki obcy głos przetoczył się nad nim jak grzmot.
— Valentine, dlaczego płyniesz z takim wysiłkiem?
— Chcę osiągnąć brzeg.
— Ale dlaczego?
Nie odpowiedział. Płynął dalej. Płynął do wyspy z szeroką białą plażą, z gąszczem wysokich drzew, których korony, oplatane winoroślą, tworzyły szczelny baldachim. Płynął i płynął, lecz nie zbliżał się do niej.
— Widzisz? — zabrzmiał potężny głos. — Nie ma sensu tak się zamęczać!
— Kim jesteś? — spytał Valentine.
— Jestem Lord Spurifon — rozległa się wyniosła odpowiedź. — Kto taki?
— Lord Spurifon, Koronal, następca Lorda Scaula, obecnie Pontifexa, i radzę ci, abyś zaprzestał tego szaleństwa. Dokąd chcesz dotrzeć?
— Na Górę Zamkową — odpowiedział Valentine, nie przestając płynąć.
— Ale to ja jestem Koronalem!
— Nigdy… nie… słyszałem… o… tobie…
Lord Spurifon wydał z siebie przenikliwy pisk. Gładka oleista powierzchnia morza zmarszczyła się i zaczęła układać w fałdy. Valentine zmuszał się do dalszego wysiłku, lecz powoli zamieniał się w bezkształtny kloc, obijany przez wzburzone fale.
Brzeg był już na wyciągnięcie ręki. Opuścił stopy i poczuł pod nimi gorący ruchomy piasek. Zaczął iść, grzęznąc przy każdym kroku. W końcu wygrzebał się na plażę i opadł na kolana. Kiedy uniósł wzrok, zobaczył przed sobą bladego, wychudłego mężczyznę, który przyglądał mu się smutnymi niebieskimi oczami.
— Jestem Lord Hunzimar — powiedział mężczyzna łagodnie. — Koronal nad Koronalami. A to są moi nieśmiertelni towarzysze. — Wyciągnął rękę i plaża zapełniła się postaciami bezwolnymi, pozbawionymi wyrazu, nijakimi. — To jest Lord Struin — oznajmił Lord Hunzimar. — A to Lord Prankipin i Lord Meyk, i Lord Scaul, i Lord Spurifon. Koronalowie majestatu i siły. Pokłoń się nam!
— Jesteście zupełnie zapomniani! — zaśmiał się Valentine.
— Nie! Nie!
— Cóż za piskliwy głos! — Pokazał na ostatniego w rzędzie. — Ty jesteś… Spurifon! Nikt ciebie nie pamięta.
— Lord Spurifon, jeśli łaska.
— A ty… Lord Scaul. Twoja sława ulotniła się całkowicie w ciągu trzech tysięcy lat.
— Mylisz się. Moje imię jest zapisane w spisie władców. Valentine wzruszył ramionami.
— Niech ci będzie. Ale co z tego? Lord Prankipin, Lord Meyk, Lord Hunzimar, Lord Struin — nic poza imionami, teraz… nic… poza… imionami…
— Nic… poza… imionami… — powtórzyli niczym echo, wysokimi płaczliwymi głosami i zaczęli kurczyć się i znikać, aż zmaleli do wielkości droli, małych, ruchliwych stworzeń biegających żałośnie tu i tam i wykrzykujących swe imiona ostrymi, piskliwymi głosikami. W końcu przepadli, a na ich miejscu pojawiły się białe kule, nie większe od piłek do żonglowania, które, kiedy Valentine się schylił, okazały się czaszkami. Zebrał je i wyrzucił w powietrze, a kiedy zaczęły opadać, chwytał jedną po drugiej i po kolei wprawiał w ruch, aż utworzyły w powietrzu lśniący wir. Zaklekotały szczęki. Valentine roześmiał się szeroko. Iloma naraz mógłby żonglować? Spurifon, Struin, Hunzimar, Meyk, Prankipin, Scaul — to tylko sześciu. Były setki Koronalów, jeden na każde dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści lat, a tych lat było około jedenastu tysięcy. Mógł żonglować wszystkimi. Wyrzucał ich w powietrze coraz więcej i coraz większych: Confalume, Prestimion, Stiamot, Dekkeret, Pinitor, dziesięciu, stu, i wypełniał nimi przestrzeń, rzucając i łapiąc, rzucając i łapiąc. Jeszcze nigdy, od czasów pierwszego zasiedlenia, nie było na Majipoorze takich żonglerskich popisów! Już nie żonglował czaszkami — żonglował błyszczącymi diademami, tysiącem majestatycznych ciał niebieskich roztaczających wokół siebie rozjarzoną poświatę. Żonglował władcami: teraz Lord Confalume, teraz Lord Spurifon, teraz Lord Dekkeret, teraz Lord Scaul. Płynęli przez powietrze, wysoko, rozsypując się w wielką odwróconą piramidę światła. Nad Valentinem wirowały wszystkie postaci władców Majipooru. Jasnowłosy uśmiechnięty mężczyzna, stojący na złotej plaży, podtrzymywał ich wszystkich. Miał w swoich rękach całą historię świata. Dbał, by jej ciąg nie został przerwany.
Błyszczące diademy uformowały się w wielką promienną gwiazdę.