Ruszył prosto przed siebie w głąb lądu, po gładkich pagórkach wydm. Kiedy podszedł do gęstej ściany lasu, drzewa rozstąpiły się przed nim i utworzyły wymoszczoną purpurą drogę, prowadzącą w kierunku tajemniczego wnętrza wyspy. Popatrzył na wprost i ujrzał niskie szare wzgórza, za którymi majaczył w oddali łańcuch poszarpanych granitowych szczytów. A na najwyższym, podniebnym szczycie, wokół którego powietrze migotało niczym blada poświata otaczająca księżyc, rozsiadły się wzmocnione przyporami mury zamku. Valentine ruszył ku niemu, nie przestając żonglować. Jakieś postaci, idące w przeciwną stronę, kiwały do niego, uśmiechały się, kłaniały. Lord Voriax, Pani, Pontifex Tyeveras. Valentine oddawał im pozdrowienia i żonglował dalej. Doszedł do pnącego się w górę szlaku i wstąpił nań bez wysiłku, otoczony tłumem przyjaciół — byli tam Carabella i Sleet, Zalzan Karol i żonglująca trupa Skandarów, Lisamon Hultin, olbrzymka, Khun z Kianimotu, Shanamir, Vinorkis, Gorzval, Lorivade, Asenhart, setki innych, Hjortowie i Ghayrogowie, i Liimeni, i Vroonowie, kupcy, rolnicy, rybacy, akrobaci, muzykanci, herszt bandy diuk Nascimonte, wieszczka Tisana, Gitamorn Suul i Dondak-Sajamir, horda tańczących Metamorfów, falanga kapitanów dowodzących smoczymi statkami, którzy wesoło wymachiwali harpunami, gromadka leśnych braci, rozbawiona, przeskakująca szybko z drzewa na drzewo wzdłuż drogi… Wszyscy roześmiani, rozśpiewani, szli za nim do Zamku, Zamku Lorda Malibora, Zamku Lorda Spurifona, Zamku Lorda Confalume'a, Zamku Lorda Stiamota, Zamku Lorda Valentine'a…
…Zamku Lorda Valentine'a…
Już był blisko. I chociaż ścieżka wiodła prosto w górę, chociaż mgły, gęste jak wata, wisiały nisko nad szlakiem, szedł dalej, coraz szybciej, to podskakując, to podbiegając. Rękami podrzucał teraz błazeńskie berła. Nagle wyrosły przed nim w poprzek ścieżki trzy wielkie słupy ognia, a kiedy podszedł bliżej, zamieniły się w twarze Shinaama, Dilifona i Narrameer.
Odezwały się jednym głosem:
— Dokąd zmierzasz?
— Do Zamku.
— Czyjego Zamku?
— Zamku Lorda Valentine'a. — A kim ty jesteś?
— Zapytajcie ich — powiedział Valentine, wskazując na tańczący za nim tłum. — Niech powiedzą wam moje imię!
— To Lord Valentine! — obwieścił Shanamir. — On jest Lordem Valentinem! — krzyknęli Sleet, Carabella i Zalzan Kavol.
— Lord Valentine, Koronal! — krzyczeli Metamorfowie, kapitanowie statków smoczych i leśni bracia.
— Czy tak jest naprawdę?
— Jestem Lord Valentine — potwierdził żongler, wyrzucając przy tym w powietrze tysiąc diademów. Diademy uniosły się i zniknęły w rozpostartej między światami ciemności, lecz za chwilę znów się ukazały i zaczęły płynąć na dół, migocząc i skrząc się niczym płatki śniegu na zboczach gór dalekiej północy, a kiedy dotknęły postaci Shinaama, Dilifona i Narrameer, troje ministrów zniknęło natychmiast, zostawiając po sobie złoty blask: to błyszczały otwarte wrota Zamku.
Rozdział 10
Valentine przebudził się.
Poczuł na nagiej skórze dotyk wełnianego dywanu, a wysoko nad salową zobaczył łuki ponurego kamiennego sklepienia. Świat ze snu jeszcze żył w jego umyśle, a on gotów był do niego wrócić, niechętnie spoglądając na zatęchłe, pełne ciemnych kątów miejsce, w którym się znajdował. Wreszcie usiadł i rozejrzał się wokół, strząsając zasnuwającą jego umysł mgłę.
Pod odległą ścianą stała stłoczona, cała drżąca grupka jego wiernych towarzyszy: Sleet i Carabella, Deliamber, Zalzan Karol i Asenhart.
Odwrócił wzrok, spodziewając się widoku trojga ministrów Pontifexa. I rzeczywiście, byli tutaj, ale do stojących tam poprzednio trzech krzeseł dostawiono dwa następne i teraz miał przed sobą pięć postaci. Narrameer już ubrana, usadowiła się po lewej stronie Obok niej usiadł Dilifon. W środku grupy znajdował się mężczyzna o okrągłej twarzy, z rozpłaszczonym szerokim nosem i ciemnymi poważnymi oczami, w którym po chwili namysłu Valentine rozpoznał Hornkasta, i rzecznika Pontifexa. Za nim siedział Shinaam, a ostatnie krzesło po prawej stronie zajmował nieznany Valentine'owi mężczyzna o ostrych rysach twarzy i popielatej skórze. Tych pięcioro przyglądało mu się surowo i z rezerwą, jak gdyby byli sędziami, którzy zebrali się na tajnej rozprawie, aby wydać werdykt.
Valentine wstał. Nie szukał ubrania. To, że był nagi przed obliczem tego trybunału, wydawało mu się całkiem właściwe.
— Czy twój umysł jest jasny? — spytała Narrameer.
— Chyba tak.
— Po zakończeniu snu spałeś jeszcze przez godzinę. Czekaliśmy na ciebie. — Wskazała popielatoskórego mężczyznę po drugiej stronie grupy i powiedziała: — To jest Sepulthrove, lekarz Pontifexa.
— Tak przypuszczałem — rzekł Valentine.
— A tego mężczyznę — wskazała na siedzącego w środku — chyba znasz.
Valentine skinął głową.
— Tak, to Hornkast Spotkaliśmy się już. — I wtedy uświadomił sobie znaczenie słów Narrameer. Uśmiechnął się szeroko i powtórzył: — Spotkaliśmy się już, ale wówczas byłem w innym ciele. Czy mam rozumieć, że uznajecie moje prawa?
— Uznajemy twoje prawa, Lordzie Valentine — powiedział Hornkast pełnym, melodyjnym głosem. — Uczyniono rzecz niezwykle podłą, ale zło zostanie naprawione. Ubierz się. Chyba nie wypada, żebyś stanął przed Pontifexem nagi.
Hornkast poprowadził pochód do królewskiej sali tronowej. Za nim szli Dilifon i Narrameer, z Valentinem pośrodku, a jeszcze za nimi Sepulthrove i Shinaam. Towarzyszom. Valentine'a pójść nie pozwolono.
Korytarz — wąski, wysoko sklepiony tunel o ścianach z połyskliwego zielonkawego szkliwa, w którym błyskały tysiące świetlnych refleksów — zakręcał i zakręcał, kierując się ku środkowi. Schodzili po lekko pochyłych stopniach. Po każdych pięćdziesięciu krokach tunel przegradzały spiżowe drzwi; Hornkast dotykał palcami ukrytej płytki, drzwi rozsuwały się na boki i wpuszczały pochód do następnego członu korytarza. W ten sposób doszli do ostatnich drzwi, bardziej okazałych niż poprzednie, na których widniało godło Labiryntu ryte w złocie, a na nim monogram Tyeverasa. Valentine zdawał sobie sprawę, że dotarli do serca Labiryntu. Kiedy zaś pod dotknięciem Hornkasta rozsunęły się i te drzwi, za nimi ukazała się okrągła sala, niczym wielka szklana kula — miejsce, w którym w całej swej okazałości zasiadał na tronie Pontifex.
Valentine widział Pontifexa pięć razy. Pierwszy raz, kiedy był jeszcze dzieckiem, a Pontifex przybył na Górę Zamkową, aby uczestniczyć w weselu Lorda Malibora; dwa lata później, podczas koronacji Lorda Voriaxa, i jeszcze w następnym roku, na ślubie Voriaxa; czwarty raz, kiedy odwiedził Labirynt jako wysłannik swego brata, a piąty, ostatni, dokładnie trzy lata temu — choć teraz zdawało mu się, że upłynęło ich więcej niż trzydzieści — kiedy to Tyeveras brał udział w jego koronacji. Pontifex, niezwykle wysoki, żylasty mężczyzna z kruczoczarną brodą, o głęboko osadzonych posępnych oczach, szorstkich, kanciastych ruchach, był stary już podczas pierwszego z tych wydarzeń. Z latami ubywało mu ciała, robił się coraz chudszy i bardziej kościsty. Zawsze było w nim coś trupiego, coś z zasuszonego badyla, a mimo to wciąż był świadomy tego, co się wokół niego dzieje, czujny, silny, otoczony aurą wielkości i majestatu. Ale teraz…
Teraz…
Tyeveras siedział na tym samym tronie, na którym Valentine
Oglądał go podczas pierwszego pobytu w Labiryncie. Było to wspaniale złote krzesło z wysokim oparciem, ustawione na szczycie trzech szerokich stopni. Tym razem jednak tron był całkowicie zamknięty w niebieskawej szklanej kuli i oplatany rozległą i skomplikowaną siecią przewodów systemu regulacji biologicznej. Tyeveras tkwił w niej jak w szczelnym kokonie. Przezroczyste rurki, bulgoczące kolorowe płyny, liczniki i tarcze, płytki pomiarowe zamontowane na policzkach i czole Pontifexa, kable i węzły, złącza i klamry — wszystko to miało niesamowity, odstraszający wygląd i świadczyło wyraźnie, że życie Pontifexa tli się nie w nim samym, lecz w otaczających go mechanizmach.