Выбрать главу

— Nie odstąpię od twego boku, panie, dopóki nie odzyskasz Zamku.

— Oby podróż na północ była łatwa — rzekł Valentine.

— Czy wybrałeś już drogę?

— Myślę, że najkrótsza prowadzi w górę Glayge, rzecznym statkiem, nie uważasz?

Ermanar skinął głową.

— W każdej innej porze roku, tak. Ale tegoroczne jesienne deszcze były bardzo obfite. — Wyciągnął małą mapę centralnego Alhanroelu, na której regiony między Labiryntem a Górą Zamkową odbijały się jaskrawą czerwienią od szarego tła. — Zobacz, mój panie, tędy Glayge spływa z Góry Zamkowej, tu wpada do jeziora, a tu płynie dalej aż do Bramy Wody, tuż obok nas. Właśnie teraz rzeka wezbrała i na przestrzeni setek mil między Pendiwane a jeziorem jest niebezpieczna. Proponuję drogę lądową, przynajmniej do Pendiwane. Stamtąd spróbujemy popłynąć statkami, docierając niemal do źródeł Glayge.

— To brzmi rozsądnie. A czy znasz tutejsze drogi?

— Nie najgorzej, mój panie. — Postukał palcem w mapę. — Wiele zależy od tego, czy dolina Glayge jest zalana tak, jak o tym donoszą. Najchętniej, po okrążeniu jeziora od północy, nie oddalałbym się zbytnio od rzeki.

— A jeśli dolina jest zalana?

— To są jeszcze inne drogi, bardziej na północ, tylko że biegną przez nieprzyjemne, suche, niemal pustynne okolice. Moglibyśmy mieć kłopoty z zaopatrzeniem. I znaleźlibyśmy się o wiele za blisko, jak na mój gust, tego miejsca. — Wskazał na mapie punkt leżący na północny zachód od jeziora Roghoiz.

— Velalisier? — spytał Valentine. — Niepokoją cię jego ruiny? Dlaczego?

— To niezdrowe miejsce, mój panie, miejsce nieszczęsne. Zamieszkane przez duchy. Wyczuwa się tam atmosferę nie pomszczonych krwawych zbrodni. Nie podobają mi się historie opowiadane o Velalisier.

— Wezbrana rzeka z jednej strony, a straszące duchami ruiny z drugiej, tak? — Valentine uśmiechnął się. — Dlaczego zatem nie mielibyśmy pójść południową stroną Glayge?

— Południową? Nie, mój panie. Czy przypominasz sobie pustynię, przez którą jechałeś z Treymone? Tutaj jest znacznie gorzej, ani kropli wody, nic do jedzenia — kamienie i piasek. Wolałbym pójść środkiem Velalisier, niż zmierzyć się z południową pustynią.

— A zatem nie mamy wyboru, prawda? Pozostaje nam droga wzdłuż doliny Glayge. Miejmy nadzieję, że nie jest zalana wodą. Kiedy wyruszamy?

— Kiedy tylko zechcesz, mój panie.

— Za dwie godziny — rzekł Valentine.

Rozdział 2

Wczesnym popołudniem oddziały Lorda Valentine'a opuściły Labirynt przez Bramę Wody, główne wejście do miasta Pontifexa, wygodne i wspaniale zdobione, przez które zgodnie z tradycją przechodzili władcy. Odjazd Valentine'a i jego towarzyszy obserwowała ciżba mieszkańców Labiryntu.

Znów można było zobaczyć słońce. Znów można było oddychać świeżym powietrzem doliny Glayge. Valentine jechał w pierwszym z długiego sznura ślizgaczy. Rozkazał szeroko otworzyć okna.

— Jak młode wino! — zawołał zachłystując się. — Ermanarze, jak możesz znosić życie w Labiryncie, wiedząc, że właśnie tak jest na zewnątrz?

— Tam się urodziłem — spokojnie odrzekł oficer. — Moja rodzina służy Pontifexowi od pięćdziesięciu pokoleń. Jesteśmy przyzwyczajeni do tamtejszych warunków.

— To może, według ciebie, powietrze tu jest zbyt ostre?

— Ostre? — Ermanar popatrzył zaskoczony. — Ależ skąd! Doceniam jego zalety, mój panie. Tylko zdaje mi się — jak to wyrazić? — zdaje mi się, że dla mnie jest zbyteczne.

— Dla mnie nie — powiedział Valentine śmiejąc się. — I popatrz, jak wszystko wygląda świeżo, jak odświętnie!

— Jesienne deszcze — odrzekł Ermanar. — To one wniosły życie do doliny.

— Powiedziałabym, że tym razem nawet zbyt wiele życia — wtrąciła Carabella. — Czy wiesz już, jak wielka jest powódź?

— Wysłałem zwiadowców — odpowiedział Ermanar. — Niedługo się dowiemy.

Karawana posuwała się do przodu przez spokojną, łagodną okolicę, trzymając się północnego brzegu rzeki, która na tym odcinku nie wyglądała zbyt groźnie. Jak cichy, srebrzący się w przedwieczornym słońcu strumień, pomyślał Valentine. Bo też nie była to jeszcze prawdziwa rzeka, lecz zaledwie kanał, zbudowany tysiące lat temu w celu połączenia jeziora Roghoiz z Labiryntem. Sama Glayge, jak pamiętał, była znacznie bardziej imponująca, choć w porównaniu z olbrzymim Zimrem, który płynął na drugim kontynencie wyglądała jak strumyczek. Tamtym razem, kiedy odwiedzał Labirynt, było lato, i to suche. Wtedy Glayge spokojnie toczyła swe wody. Teraz jednak była inna pora roku i Valentine nie miał ochoty na sprawdzanie, jak wygląda rzeka w czasie powodzi; zbyt dobrze jeszcze pamiętał grzmiącą Steiche. Z dwojga złego wolałby odbić nieco na północ, a nawet nie bałby się przejść koło ruin Velalisier, wbrew przesądom Ermanara.

Tej nocy Valentine doświadczył pierwszego bezpośredniego kontrataku uzurpatora: w czasie snu otrzymał przesianie od Króla, przesłanie o bezsprzecznie zgubnej wymowie.

Najpierw poczuł, jak jego mózg wypełnia się ciepłem, jak to ciepło narasta, zamienia się w żar i szalejącą pożogą napiera na skorupę czaszki. Następnie jego duszę zalało ostre światło. Skronie pulsowały bólem. I wtedy przyszła fala wstydu wywołanego świadomością poniesionych niepowodzeń i klęsk; poczuł się oskarżony o zdradę i oszustwo wobec ludzi, którymi miał rządzić.

Valentine znosił przesłanie tak długo, jak potrafił. W końcu przebudził się z krzykiem, zlany potem, rozdygotany, tak samo rozbity jak przy poprzednich snach.

— Mój panie? — szepnęła Carabella.

Usiadł i wziął twarz w dłonie, niezdolny, by cokolwiek powiedzieć. Carabella tuliła go i gładziła po włosach.

— Przesłanie — rzekł wreszcie. — Od Króla.

— Już się skończyło, mój kochany, już po wszystkim, już po wszystkim. — Kołysała go w uścisku, aż strach i przerażenie zaczęły go opuszczać. Odsłonił oczy.

— Najgorsze — powiedział. — Gorsze od tamtego w Pidruid, podczas naszej pierwszej nocy.

— Co mogłabym zrobić dla ciebie?

— Nic. Chyba nic. — Valentine potrząsnął głową. — Odnaleźli mnie — wyszeptał. — Król nadał czyta w mojej duszy i teraz nie zostawi mnie w spokoju.

— To był tylko senny koszmar, Valentine…

— Nie. Nie. Przesłanie od Króla, pierwsze z wielu.

— Sprowadzę Deliambera — powiedziała. — On będzie wiedział, co zrobić.

— Zostań, Carabello. Nie odchodź ode mnie. — Nic złego już cię nie czeka. Nie możesz mieć przesłania po przebudzeniu.

— Nie zostawiaj mnie samego — poprosił.

Ona jednak, uspokoiwszy go i nakłoniwszy pieszczotami do położenia się, poszła po czarodzieja. Przejęty i zmartwiony Deliamber szybko dotknął Valentine'a, aby sprowadzić na niego sen pozbawiony marzeń.

Następnej nocy Valentine w ogóle bał się zasnąć, w końcu jednak sen go zmorzył i przyniósł kolejne przesłanie, straszniejsze od poprzedniego. W jego umyśle znów roztańczyły się obrazy — wypełnione światłem i szkaradnymi twarzami balony, prześmiewające się, drwiące i oskarżające, bryzgi farby, miotający ostrymi strzałami gorący blask. A potem otoczyli go bezkształtni, niesamowici Metamorfowie, którzy kiwali na niego długimi cienkimi palcami, śmiali się piskliwie i głucho i wyzywali go od tchórzy, cherlaków, głupców i dzieci. A obrzydliwe służalcze głosy wyśpiewywały na fałszywą nutę krótką dziecięcą piosenkę: