Выбрать главу

Serce ma Król Drzemko

Zimne jak u gada.

Ni oka me zmruży,

Ni z nikim nie gada.

Śmiech, nieharmonijna muzyka, szepty tuż za progiem słyszalności, długie szeregi szkieletów, tańczący martwi bracia Skandarzy, upiorni i okaleczeni, przyzywający go po imieniu…

Valentine zmusił się do przebudzenia i długo w nocy krążył po ciasnym pojeździe, słaby i wyczerpany.

Przyszła następna noc i znów miał przesłanie, gorsze od poprzednich.

— Czy już nigdy nie zasnę spokojnie? — załamany, z pobladłą twarzą witał przybywających z pomocą Deliambera i hierarchinię Lorivade.

— Słyszałam o twoich kłopotach — powiedziała Lorivade. — Czy Pani nie pokazała ci, jak należy użyć diademu, aby bronić się przed nimi?

Valentine spojrzał na nią zdziwiony.

— Co takiego?

— Jedna władza nie powinna atakować drugiej, mój panie. — Dotknęła srebrnej opaski na jego czole. — Diadem odparuje cios, o ile użyjesz go właściwie.

— Co mam zrobić?

— Kiedy kładziesz się do snu — powiedziała — wznoś wokół siebie mur z siły. Naznaczaj go swą osobowością. Wypełniaj powietrze własnym duchem. Wtedy nie wyrządzi ci krzywdy żadne przesłanie.

— Czy nauczysz mnie tego?

— Spróbuję, mój panie.

W ogólnym stanie wyczerpania, w jakim się znalazł, wszystko, co mógł z siebie dać, było zaledwie cieniem siły, jaką powinien dysponować Koronal, i chociaż Lorivade przez godzinę ćwiczyła z nim użycie diademu, tej nocy doświadczył czwartego przesłania. Było ono jednak słabsze od poprzednich i Valentine zdążył zapaść w spokojny sen, zanim dopadły go zmory. W ciągu dnia niemal w pełni przyszedł do siebie i wypróbowywał diadem przez długie godziny.

Przesłania, które zjawiały się podczas kolejnych nocy, były słabe i nie zdołały przebić się przez jego pancerz. Valentine odpierał ataki, coraz bardziej ufny w siebie. Po jakimś czasie zmęczyła go ciągła czujność, lecz kiedy wyczuł, że macki Króla Snów znów zakradają się do jego duszy, na powrót wzmocnił swoje straże i nie pozwolił się zranić.

Jeszcze pięć dni posuwali się na północ dolnym biegiem Glayge, a szóstego wrócili z wieściami zwiadowcy Ermanara.

— Powódź nie przedstawia się tak groźnie, jak o tym mówiono — rzekł Ermanar.

Valentine skinął głową.

— Doskonale. Czyli nadal zmierzamy w stronę jeziora i tam wsiadamy na okręty.

— Między nami a jeziorem znajdują się wrogie siły.

— Koronala?

— Można tak sądzić, mój panie. Zwiadowcy powiedzieli tylko tyle, że weszli na Skarpę Lumanzar, z której roztacza się widok na jezioro i przylegającą doń równinę, i że na tej równinie zobaczyli wojsko i znaczną liczbę mollitorów.

— Nareszcie wojna! — krzyknęła Lisamon Hultin. Nie wyglądała na niezadowoloną.

— Nie — rzekł zasępiony Valentine. — Na wojnę jeszcze za wcześnie. Jesteśmy tysiące mil od Góry Zamkowej. Nie możemy rozpoczynać walki tak daleko na południu. A poza tym wciąż mam nadzieję, że uda nam się uniknąć działań wojennych albo przynajmniej odwlec je tak długo, jak się da.

— Co teraz poczniemy, mój panie?

— Będziemy posuwać się naprzód doliną Glayge, jak dotychczas, lecz gdy armia wykona przeciw nam jakiś ruch, ruszymy na północny zachód. O ile będzie to możliwe, chciałbym obejść ich i pożeglować w górę rzeki. Niech sobie siedzą przy Roghoiz i czekają na nas daremnie.

Ermanar zamrugał, zdumiony.

— Obejść ich pozycje?

— Wydaje mi się, że Barjazid umieścił ich tam, aby strzegli dojścia do jeziora. Nie powinni iść za nami daleko w głąb lądu. — Ale w głębi lądu…

— Wiem. — Valentine położył dłoń na ramieniu Ermanara i odezwał się łagodnie, wkładając w wypowiadane słowa tyle ciepła i współczucia, ile potrafił: — Wybacz mi, przyjacielu, musimy jednak obejść rzekę aż po Velalisier.

— Te ruiny przerażają mnie, mój panie. Zresztą nie tylko mnie.

— To prawda. Ale mamy ze sobą potężnego czarodzieja i wielu dzielnych ludzi. Co może jakiś duch albo i dwa zrobić takiej Lisamon Hultin, Khunowi z Kianimotu, Sleetowi czy Carabelli? Choćby i Zalzanowi Kavolowi? Wystarczy, że Skandar ryknie, a wszystkie duchy uciekną aż do Stoien!

— Mój panie, twoje słowo jest dla mnie rozkazem, lecz ja już od chłopięcych lat wysłuchiwałem opowieści o Velalisier.

— A czy byłeś tam kiedykolwiek?

— Oczywiście, że nie.

— A czy znasz kogoś, kto był?

— Nie, mój panie.

— Czy wobec tego możesz powiedzieć, że posiadasz wiedzę, choćby niewielką, o czyhających w owym miejscu niebezpieczeństwach?

Ermanar bawił się puklami swojej brody.

— Nie, mój panie.

— Przed nami stoi wroga armia i horda przerażających mollitorów. Nie mamy pojęcia, na co stać duchy, natomiast znamy nieszczęścia, jakie niesie ze sobą wojna. Moim zdaniem, należy unikać walki i spróbować poradzić sobie z duchami.

— Wolałbym, żebyśmy poszli inną drogą — powiedział Ermanar, usiłując się uśmiechnąć. — Będę jednak trwał przy twoim boku, mój panie, nawet jeżeli zażądasz, abym przeszedł pieszo przez Velalisier i to w bezksiężycową noc. Możesz na mnie polegać.

— W porządku — rzekł Valentine. — A ja ci gwarantuję, że wyjdziemy z Velalisier nie tknięci przez upiory.

Przez jakiś czas trzymali się tej samej drogi, mając po prawej stronie rzekę. Teren podnosił się stopniowo, choć, jak Valentine wiedział, tym niewielkim tarasikom i fałdkom daleko było jeszcze do wielkich wypiętrzeń skorupy planety, które otaczały Górę Zamkową. Wkrótce zostawili rzekę w dole, sto stóp poniżej — lśniła stamtąd jasną wąską wstęgą, ujętą w obramowanie przybrzeżnych zarośli — a droga zaczęła się wspinać na pochyłe zbocze. Ermanar powiedział, że właśnie wchodzą na Skarpę Lumanzar, ze szczytu której roztacza się rozległy widok.

Valentine wziął ze sobą Deliambera, Sleeta i Ermanara i podszedł do krawędzi skarpy, aby zbadać sytuację. Pod nimi opadały w dół naturalne tarasy, jeden za drugim, aż do szerokiej, wielkiej równiny, ozdobionej pośrodku błyszczącym jeziorem Roghoiz.

Jezioro przypominało ocean. Valentine pamiętał, że było olbrzymie i takie być powinno, ponieważ Glayge zasilała je wszystkimi wodami z południowo-zachodnich stoków Góry Zamkowej, ale nie spodziewał się, że jakikolwiek zbiornik wodny może urosnąć do takich rozmiarów. Teraz już wiedział, dlaczego na jego brzegach budowano domy na wysokich palach: jezioro przesunęło swe wody daleko poza granice miast, podmywając niższe kondygnacje budynków.

— Bardzo wezbrało — powiedział do Ermanara.

— Tak, powiększyło się chyba dwukrotnie. Ale powiadają, że bywało jeszcze gorzej.

— Jak to zwykle w opowieściach — rzeki Valentine. — A gdzie armia, którą widzieli twoi zwiadowcy?

Ermanar przeczesywał wzrokiem okolicę, posługując się przy tym lunetą. Może, pomyślał Valentine, wojsko wróciło na Górę Zamkową, a może zwiadowcy się omylili, może nie było tu w ogóle żadnej armii, może…

— Tam, panie — rzeki w końcu Ermanar.

Valentine wziął lunetę i spojrzał w dół. W pierwszej chwili zobaczył tylko drzewa i łąki oraz rozlane szeroko wody jeziora. Ermanar nastawił lunetę w odpowiednim kierunku i wreszcie Valentine ujrzał żołnierzy, którzy oglądani gołym okiem mogli uchodzić za zastępy mrówek.

Ale to nie były mrówki.

Przy jeziorze biwakowało może tysiąc żołnierzy, może półtora — nie jakaś gigantyczna armia, ale zupełnie spora jak na świat, w którym takie zjawisko jak wojna dawno już poszło w zapomnienie. Liczebnością kilkakrotnie przewyższała siły Valentine'a. Obok pasło się osiemdziesiąt albo i sto mollitorów — masywnych zwierząt, pokrytych skórą twardą jak pancerz, których syntetyczne początki sięgały czasów starożytnych. Podczas turniejów rycerskich mollitorów często używano do walki. Z zadziwiającą prędkością poruszały się na krótkich, grubych nogach i były zdolne dokonywać wielkich zniszczeń, kiedy spod twardych pancerzy wysuwały ociężałe łby o czarnych szczękach, by nimi chwytać, miażdżyć i rozszarpywać. Valentine już widywał pola zryte ich zakrzywionymi pazurami, gdy monitory, zaślepione tępym gniewem, wodziły się tam i z powrotem, taranując jeden drugiego. Kilkanaście takich stworów ustawionych w poprzek drogi było skuteczniejszą zaporą niż gruby mur.