Dołączyła do nich reszta i powoli, w milczeniu, cała grupa ruszyła przez ruiny zalane blaskiem księżyca. Valentine nie wspomniał o swoich przywidzeniach. To na pewno było jakieś zwierzę. Rzeczywiście, za chwilę pojawiły się zwierzęta, jakieś małe małpy, chyba spokrewnione z leśnymi braćmi, które gnieździły się w zburzonych budowlach i biegając tu i tam po kamieniach kilkakrotnie wystraszyły wszystkich; jakieś ssaki niższego rzędu, mintuny i drole, szybko chowające się w cieniu. Ale czy małpy i drole, zastanawiał się Valentine, wydają dźwięki podobne do sapania?
Ósemka śmiałków spacerowała w samym sercu ruin jeszcze ponad godzinę. Valentine zaglądał ostrożnie w różne zakamarki i jamy, starając się przeniknąć wzrokiem ciemności.
Kiedy przechodzili przez kamienne szczątki zawalonej bazyliki, Sleet, który został na chwilę z tyłu, podbiegł zdyszany do Valentine'a.
— Słyszałem coś dziwnego, niedaleko stąd.
— Myślisz, że to duch?
— Może i duch, choć wiadomo, co myślę o duchach. A może po prostu bandyta.
— Albo huśtająca się małpa — dodał lekceważąco Valentine. — Słyszałem już różne hałasy. — Mój panie… — Opanował cię strach, jak Ermanara?
— Uważam, że włóczymy się tu wystarczająco długo — powiedział Sleet cichym, napiętym głosem.
Valentine potrząsnął głową.
— Będziemy uważać na mroczne kąty. Ale tyle tu jeszcze do obejrzenia…
— Lepiej byłoby zawrócić, mój panie.
— Odwagi, Sleecie.
Mały człowieczek wzruszył ramionami i odszedł. Valentine wbił wzrok w ciemność. Nie lekceważył ostrzeżenia Sleeta, w pełni doceniając jego znakomity słuch, dzięki któremu jego przyjaciel potrafił żonglować z zawiązanymi oczami. Jednak czy mieli uciec z tego niezwykłego miejsca tylko dlatego, że ktoś usłyszał dziwny szelest czy odgłos stóp? Nie, nie tak prędko, nie tak nagle.
Choć z nikim nie podzielił się swoim niepokojem, jednak poruszał się teraz ostrożniej. Duchy Ermanara nie musiały istnieć, byłoby jednak szaleństwem nie zachować rozwagi w tym dziwnym mieście.
Kiedy oglądali jeden z najbogatszych w ornamenty budynków, stojący pośród centralnego skupiska różnych pałaców i świątyń, Zalzan Kavol, który szedł przodem, zatrzymał się gwałtownie, ogłuszony hałasem kamiennej płyty, która spadla mu prosto pod nogi. Zaklął i ryknął:
— Te przeklęte małpy…
— Nie, myślę, że to nie małpy — rzekł z cicha Deliamber. — Tam kryje się coś większego.
Ermanar oświetlił krawędź sąsiedniego gmachu. Zdążyli jeszcze zobaczyć znikającą, chyba ludzką, sylwetkę. Bez chwili wahania Lisamon Hultin ruszyła w pościg na drugi koniec budynku. Tuż za nią biegł Zalzan Kavol, wymachując miotaczem. Carabella i Sleet ruszyli inną drogą. Valentine chciał iść z nimi, lecz Ermanar schwycił go za ramię i przytrzymał nadspodziewanie silnie.
— Nie mogę pozwolić ci na żadne ryzyko, mój panie, kiedy nawet nie mamy pojęcia…
— Stój! — dobiegł ich uszu potężny bas Lisamon Hultin. Rozległy się odgłosy szamotaniny, a zaraz po nich ktoś zaczął się wspinać po stertach zwalonego gruzu i to zupełnie nie jak duch. Valentine pałał chęcią poznania przyczyn całego zajścia, lecz Ermanar miał rację: pogoń za nieznanym wrogiem w ciemnym obcym miejscu nie należała do przywilejów Koronala Majipooru.
Groźne pomruki, okrzyki i przeraźliwe jęki rozbrzmiewały coraz bliżej, aż wreszcie oczom Valentine'a ukazała się Lisamon Hultin, na pół niosąc, na pół wlokąc za sobą kogoś, kto miał na ramieniu gwiezdny emblemat Koronala.
— Szpiedzy — powiedziała. — Ukrywali się tam na górze, obserwując nas. Chyba było ich dwóch.
— Gdzie jest drugi? — spytał Valentine.
— Mógł uciec — powiedziała olbrzymka. — Szuka go Zalzan Kavol. Rzuciła swego więźnia przed Valentinem i postawiła na nim stopę.
— Pozwól mu wstać — rzekł Valentine.
Mężczyzna podniósł się. Wyglądał na bardzo wystraszonego. Ermanar i Nascimonte błyskawicznie sprawdzili, czy nie ma broni. Nie znaleźli niczego.
— Kim jesteś? — spytał Valentine. — I co tu robisz?
Żadnej odpowiedzi.
— Nie bój się mówić. Nie zrobimy ci nic złego. Nosisz gwiazdę na ramieniu. Czy należysz do wojska Koronala?
Kiwnięcie głową.
— Wysłano cię na przeszpiegi? Następne kiwnięcie.
— Czy wiesz, kim ja jestem?
Mężczyzna popatrzył na Valentine'a w milczeniu. — Czy potrafisz mówić? — spytał Valentine. — Czy możesz wydać z siebie głos? Powiedz coś. Cokolwiek. — Ja… jeśli ja…
— W porządku. Mówisz. Pytam raz jeszcze: wiesz, kim jestem? Pojmany odpowiedział ledwo dosłyszalnym szeptem:
— Mową, że chcesz ukraść tron Koronala.
— Nie — rzekł Valentine. — Mylisz się. przyjacielu. Złodziejem jest ten, który teraz zasiada na Górze Zamkowej. Lordem Valentinem jestem ja i żądam, abyś był mi posłuszny.
Mężczyzna patrzył oszołomiony, nie rozumiejąc.
— Ilu was było tam na górze? — spytał Valentine. — Proszę, panie…
— Ilu?
Głuche milczenie.
— Pozwól, że wykręcę mu trochę ramię — poprosiła Lisamon Hultin.
— To nie będzie konieczne. — Valentine podszedł bliżej do skulonego ze strachu człowieka i powiedział łagodnie: — Nie rozumiesz, co się tu dzieje, ale w swoim czasie wszystko stanie się jasne. Jestem prawdziwym Koronalem i powołując się na przysięgę, którą mi kiedyś składałeś, żądam teraz odpowiedzi. Ilu was było?
Mężczyzna walczył ze sobą. Odpowiedział powoli, niechętnie:
— Tylko dwóch, panie.
— Czy mogę ci wierzyć?
— Tak, klnę się na Panią.
— A zatem dwóch. W porządku. Jak długo szliście za nami?
— Od… od Skarpy Ltimanzar. — W jakim celu?
— Aby obserwować wasze ruchy i donieść o nich rano do obozu. Ermanar zachmurzył się.
— To by znaczyło, że tamten drugi prawdopodobnie jest teraz w połowie drogi do jeziora.
— Tak myślisz?
Był to szorstki, chrapliwy głos Zalzana Kavola. Skandar wszedł między stojących i niczym worek z kapustą rzucił na ziemię tuż przed Valentinem ciało drugiego szpiega, który również nosił na ramieniu gwiazdę. Miotacz Zalzana Kavola wypalił w nim dziurę na wylot.
— Dogoniłem go jakieś pół mili stąd, mój panie. Był diabelnie szybki, a jakże! Lepiej ode mnie radził sobie ze skakaniem przez sterty kamieni i zaczynał mi już ginąć z oczu. Krzyknąłem, żeby się zatrzymał, a on biegł dalej, więc…
— Pochowajcie go gdzieś obok ścieżki — powiedział szorstko Valentine.
— Mój panie? Czy zrobiłem coś złego, zabijając go?
— Nie miałeś wyboru — odrzekł Valentine łagodniejszym tonem. — Żałuję, że go nie schwytałeś. Ale jeśli nie mogłeś, to nie mogłeś. W porządku, Zalzanie Kavolu.
Valentine odwrócił się. Był wstrząśnięty zabójstwem i nie potrafił tego ukryć. Ten mężczyzna umarł tylko dlatego, że służył wiernie Koronalowi — czy też temu, o którym sądził, że jest Koronalem.
Wojna domowa przyniosła pierwszą ofiarę. Tu, w martwym mieście, rozpoczął się przelew krwi.
Rozdział 4
Nie do pomyślenia było, aby po tym wszystkim dalej zwiedzać miasto. Wrócili z więźniem do obozu. Rano Valentine zarządził marsz przez Velalisier. Kierowali się na północny wschód.