Za dnia ruiny wyglądały mniej tajemniczo, choć nadal robiły wielkie wrażenie. Trudno było pojąć, że tak słaby i nieuzdolniony technicznie lud jak Metamorfowie potrafił kiedyś przesuwać gigantyczne kamienne bloki; może jednak dwadzieścia tysięcy lat temu nie był tak nieporadny w dziedzinie techniki. Posępni Zmiennokształtni z lasów Piurifayne, mieszkańcy wiklinowych chat i błotnistych ulic, stanowili wszak jedynie niedobitki rasy, która kiedyś rządziła Majipoorem.
Valentine przyrzekł sobie powrócić tutaj, kiedy tylko upora się z Domininem Barjazidem, i zbadać dokładnie starożytną stolicę, wyplenić zielsko, oczyścić miasto z piasku i zrekonstruować. Jeśli będzie to możliwe, pomyślał, zaprosi przywódców Metamorfów do udziału w tych pracach, chociaż, szczerze mówiąc, wątpił w ich chęć współdziałania. Należało jednak coś zrobić, aby nawiązać nić porozumienia między nimi a resztą planety.
— Jeśli znów będę Koronalem — powiedział do Carabelli, kiedy karawana mijała piramidy i opuszczała Velalisier — postaram się…
— Kiedy będziesz Koronalem — poprawiła go.
Valentine uśmiechnął się.
— O tak, kiedy znów będę Koronalem, postaram się zbadać problem Metamorfów. Postaram się wprowadzić ich na powrót w główny nurt życia na Majipoorze, o ile to będzie możliwe. A także zapewnić im udział w sprawowaniu rządów.
— O ile zechcą.
— Mam nadzieję, że uda mi się przezwyciężyć ich zapiekły gniew — powiedział Valentine. — Poświęcę temu swoje panowanie. Nasze całe społeczeństwo, nasze wspaniałe, harmonijne i kochające się królestwo, zostało zbudowane na kradzieży i niesprawiedliwości, Carabello, a my przyzwyczailiśmy się przymykać na to oczy.
Sleet popatrzył na nich.
— Zmiennokształtni nigdy nie wykorzystywali całej planety. Kiedy przybyli tu nasi przodkowie, na jej olbrzymich obszarach było ich tylko dwadzieścia milionów.
— Ale to były ich obszary — krzyknęła Carabella. — Jakim prawem…
— Spokojnie, spokojnie — rzekł Valentine. — Nic nam nie da spieranie się o czyny pierwszych osadników. Co się stało, to się nie odstanie. Musimy z tym żyć. Ale możemy zmienić nasz sposób myślenia i jeżeli znów będę Koronalem…
— Kiedy — poprawiła Carabella.
— Kiedy — powtórzył Valentine.
Deliamber odezwał się cicho, jakby od niechcenia, ale jego słowa natychmiast przyciągnęły uwagę słuchaczy
— Może te kłopoty są początkiem odwetu za uciskanie Metamorfów. Valentine spojrzał na niego uważnie.
— Co masz na myśli?
— To jedynie, że tu, na Majipoorze, przebyliśmy długą drogę, nie płacąc nic za grzech pierworodny zdobywców. Rachunki rosną, jak wiecie. A teraz ta uzurpacja, zło nowego Koronala, perspektywa wojny, śmierci, zagłady, chaosu — być może przeszłość zaczyna żądać wyrównania krzywd.
— Przecież Valentine nie ma nic wspólnego ze zniszczeniem Metamorfów — zaprotestowała Carabella. — Dlaczego to on ma cierpieć? Dlaczego to on ma być odsunięty od władzy, a nic podobnego nie stało się z jakimś despotycznym Koronalem sprzed tysiącleci? Deliamber wzruszył ramionami.
— W tych sprawach nie ma idealnej sprawiedliwości. Myślisz, że tylko winni ponoszą karę? — Bogowie…
— Myślisz, że bogowie są sprawiedliwi? W miarę czasu cale zło jest naprawiane, każdy minus równoważy się z plusem, podlicza się kolumny cyfr i ogólna suma się zgadza. Ale ten czas musi być długi. Nasz jest krótki, a sprawy nie zawsze przyjmują sprawiedliwy obrót. Siły, dzięki którym świat trwa w równowadze, wyrównują wszystkie rachunki, ale przy okazji ścierają w swych żarnach zarówno dobrych, jak i niegodziwych.
— To jeszcze nie wszystko — odezwał się Valentine. — Możliwe, że zostałem wybrany przez te siły jako ich narzędzie, i nie powinienem uchylać się od cierpienia, jeśli moje działania mają być skuteczne.
— Jak to?
— Gdyby nie przydarzyło mi się nic niezwykłego, mógłbym rządzić na Górze Zamkowej tak jak wszyscy moi poprzednicy, zadowolony z siebie, łaskawy dla innych, godzący się na zwykły porządek rzeczy, bo z wysokości swojego tronu nie widziałbym w nim nic złego. Natomiast moje przygody pokazały mi świat takim, jakim nigdy bym go nie zobaczył, gdybym siedział odizolowany w Zamku. I dzięki temu być może jestem przygotowany do odegrania roli, którą odegrać należy, inaczej bowiem… — Valentine zawiesił głos. Po chwili mówił dalej. — Ta rozmowa, to czysta fantazja. Najpierw trzeba odzyskać Zamek. Potem możemy zastanawiać się nad istotą równowagi we wszechświecie i nad taktyką bogów.
Popatrzył za siebie na przeklęte miasto starożytnych, zniszczone i rozsypane bezładnie na opuszczonej, pustynnej ziemi, a mimo to wciąż wspaniale. Skierował wzrok przed siebie i w milczeniu oddał się kontemplacji mijanego krajobrazu.
Droga dość ostro skręciła na północny wschód i karawana, przeprawiwszy się przez łańcuch wzgórz, zjechała na jego południową stronę i znalazła się w zalanej powodzią dolinie Glayge, w pobliżu najdalej na północ wysuniętej odnogi jeziora Roghoiz. Od pól, na których obozowała armia Koronala, dzieliły ją setki mil.
Ermanar, poruszony obecnością dwu szpiegów w Velalisier, wysłał zwiadowców, aby się upewnić, że armia nie ruszyła na północ na spotkanie z nimi. Valentine przyznał, że jest to rozsądne posunięcie, lecz sam również postanowił zasięgnąć języka, wykorzystując do tego Deliambera.
— Rzuć czary — rozkazał czarodziejowi. — Niech odpowiedzą na pytanie, czy zagraża nam armia nieprzyjaciela. Możesz to zrobić?
Wielkie złote oczy Vroona błysnęły rozbawieniem.
— Czy mogę? Czy wierzchowiec może jeść? Czy smok morski może pływać?
— A zatem zrób to — rzekł Valentine.
Deliamber cofnął się i mrucząc pod nosem jakieś słowa pomachał mackami, zwijając je i splatając w najdziwniejszy sposób. Valentine podejrzewał, że większość czarów Deliambera była inscenizowana na użytek publiczności i że istota sprawy nie polega na wymachiwaniu mackami czy mamrotaniu jakichś formułek, lecz na wysyłaniu w przestrzeń chłonnej, wrażliwej świadomości, która wyłapywała wibracje tego, co działo się gdzieś daleko. Nie szkodzi, pomyślał Valentine, niech Vroon urządza swoje małe przedstawienia. Swoista gra, przyznawał Valentine, niezwykle przydawała się w wielu dziedzinach życia, służyła nie tylko czarodziejom i żonglerom; służyła także Koronalowi, Pontifexowi, Pani, Królowi Snów, wieszczce, kapłanom świętych misteriów, może nawet urzędnikom celnym na granicach prowincji i sprzedawcom kiełbasek na ulicznych straganach. Kiedy gra się rolę siebie samego, swoją profesję, nie należy zbyt się odkrywać ani pozwalać sobie na zbytnią szczerość; swoje działania trzeba umieć maskować magią i teatrem.
— Oddziały Koronala biwakują tam, gdzie do tej pory — powiedział Deliamber.
Valentine skinął głową.
— To dobrze. Oby zostały tam jeszcze przez jakiś czas, oczekując naszego powrotu z wycieczki do Velalisier. Czy jesteś w stanie odkryć jakieś inne armie na północ stąd?
— Nie na każdą odległość. — odpowiedział Deliamber. — Wyczuwam obecność zastępów rycerzy na Górze Zamkowej, ale one są tam zawsze. Wyczuwam też mniejsze oddziały, tu i tam, w Pięćdziesięciu Miastach. W tym też nie ma nic niezwykłego. Koronal ma mnóstwo czasu. Po prostu siedzi w Zamku i oczekuje twojego przyjścia. Dopiero wtedy nastąpi wielka mobilizacja. Co poczniesz, Valentine, kiedy z Góry Zamkowej ruszy tobie naprzeciw milion wojowników?
— Czy sądzisz, że nie zastanawiam się nad tym?
— Sądzę, że trochę za mało. Trzeba pomyśleć poważnie o chwili, gdy nasze setki staną wobec ich milionów.