— Chyba odzwyczaiłem się od takich strojów podczas wielomiesięcznej wędrówki, a pomysł z koroną wręcz mnie śmieszy. Metalowe kółko wciśnięte na głowę, trochę klejnotów…
Przerwał, widząc wlepione w siebie spojrzenia.
— Korona — ciągnął po chwili nieco poważniejszym tonem — to rzecz ciesząca oko, lecz w istocie świecidełko, ozdoba. Może zrobić wrażenie na dzieciach, ale dorośli obywatele, którzy…
Znów przerwał.
— Mój panie, czy przypominasz sobie, jak się czułeś, kiedy przyszli do ciebie na Zamek i włożyli ci gwiazdę na czoło?
— Przebiegł mi dreszcz po plecach, przyznaję. — Tak, korona jest niczym dziecinna ozdoba czy błahe świecidełko, to prawda. Jest też jednak symbolem władzy, który wynosi Koronala ponad innych, a zwykłego Valentine'a przeobraża w Lorda Valentine'a, spadkobiercę Lorda Prestimiona i Lorda Confalume'a, Lorda Stiamota i Lorda Dekkereta. Takie symbole otaczają nas ze wszystkich stron. Mój panie, twoja matka zrobiła wiele, aby przywrócić ci osobowość, jaką miałeś przed Tilomon, ale wciąż masz w sobie dużo z Valentine'a żonglera. Nie ma w tym nic złego, lecz w obecnej sytuacji przydałoby ci się więcej majestatu. Takie jest moje zdanie.
Valentine, wsłuchując się w szmer słów Deliambera i widząc, jak czarodziej kołysze mackami, przypomniał sobie własne rozważania o roli, jaką spełnia sztuka aktorska w osiąganiu zamierzonych celów. To oni mieli rację, nie on.
— Zgoda. Założę koronę, jeśli zostanie zrobiona na czas. Zrobił mu ją jeden z ludzi Ermanara, wykorzystując zużyty silnik ślizgacza, jedyny zbędny skrawek metalu, jaki był pod ręką. Zważywszy na pośpiech i całkowitą improwizację, robotę należało uznać za zupełnie przyzwoitą: spojenia były gładkie, odstępy między promieniami gwiazdy prawie równe, wewnętrzny krąg dopasowany do kształtu głowy. Oczywiście, trudno byłoby porównywać ją z prawdziwą koroną, ozdobioną trzema wspaniałymi kamieniami diniaba, rozetami rzadko spotykanych klejnotów oraz inkrustacjami z siedmiu drogocennych metali. Tamta, pochodząca z czasów Lorda Confalume'a, który niewątpliwie znajdował prawdziwą radość w przebieraniu się w paradne stroje, była w tej chwili gdzie indziej, więc ta, kiedy już raz spocznie na namaszczonym czole, musi, choćby z pomocą czarów, zalśnić odpowiednim blaskiem. Valentine trzymał ją w rękach przez długą chwilę. Wbrew wczorajszemu lekceważeniu, okazywanemu takim atrybutom władzy, dzisiaj sam poczuł przed nią respekt.
Z zadumy wyrwał go łagodny głos Deliambera.
— Mój panie, straż z Pendiwane czeka.
Valentine skinął głową. Był odziany w pożyczone szaty: zielony kubrak, własność jednego z towarzyszy Ermanara, żółty płaszcz znaleziony wśród rzeczy Asenharta, ciężki złoty łańcuch należący do Lorivade i wysokie błyszczące buty podszyte białym futrem z północnych stitmojów, które dołożył Nascimonte. Od nieszczęsnej uczty w Tilomon, kiedy był jeszcze właścicielem całkiem odmiennego ciała, ani razu nie błyszczał taką elegancją, toteż pretensjonalność stroju wprawiła go teraz w zakłopotanie. Brakowało tylko korony.
Zaczął ją nakładać, lecz dłonie zamarły mu w powietrzu, kiedy sobie uświadomił, że uczestniczy w historycznym momencie, czy mu się to podoba, czy nie — oto również w swoim drugim wcieleniu wdziewa na siebie znak gwiazdy. Całe wydarzenie przestawało być zwykłą maskaradą, a zaczynało przypominać prawdziwą koronację. Rozejrzał się niespokojnie.
— Nie powinienem wkładać tego na głowę własnoręcznie — powiedział — Deliamberze, jesteś moim pierwszym ministrem. Ty to zrób.
— Mój panie, nie jestem wystarczająco wysoki. — Mogę uklęknąć.
— To nie wypada — odpowiedział Vroon z odrobiną uszczypliwości w głosie.
Było oczywiste, że Deliamber nie chce tego zrobić. Valentine popatrzył z kolei na Carabellę, ale ona cofnęła się i szepnęła przerażona:
— Jestem kobietą z ludu, mój panie!
— A co to ma wspólnego… — Valentine potrząsnął głową. Zaczynał się irytować. Robiono wokół tego zbyt wiele zamieszania. Rozejrzał się po otaczających go twarzach i zatrzymał wzrok na hierarchini Lorivade, wyniosłej, pełnej godności kobiecie.
— Reprezentujesz tutaj Panią, moją matkę, i jesteś kobietą o wysokiej pozycji społecznej. Czy mogę cię prosić…
— Korona, mój panie — odpowiedziała Lorivade uroczystym tonem — przypada Koronalowi z nadania Pontifexa. To raczej Ermanar powinien ci ją założyć. Jest wśród nas jego najwyższym przedstawicielem.
Valentine westchnął i zwrócił się do Ermanara.
— Hierarchini chyba ma rację. Czy zrobisz to?
— Będę zaszczycony, mój panie.
Valentine wręczył koronę Ermanarowi, a sam zsunął otrzymany od matki srebrny diadem niżej na czoło. Ermanar, nie obdarzony przez naturę wysokim wzrostem, wspiął się na palce. Trzymając koronę w nieco drżących dłoniach, uniósł ją ostrożnie do góry i nałożył na głowę Valentine'a. Pasowała idealnie.
— No wreszcie — rzekł Valentine. — Cieszę się, że… — Valentine! Lord Valentine! Bądź pozdrowiony, Lordzie Valentine! Niech żyje Lord Valentine!
Unosząc dłonie w znaku gwiazdy, wykrzykując jego imię, wszyscy upadli przed nim na kolana — Sleet, Carabella, Vinorkis, Lorivade, Zalzan Karol, Shanamir, Nascimonte, Asenhart, Ermanar, a nawet, o dziwo, cudzoziemiec Khun z Kianimotu.
Valentine, zakłopotany, usiłował powstrzymać ich gestem dłoni. Słowa ugrzęzły mu w gardle. To przedstawienie, zaimprowizowane na użytek obywateli Pendiwane, nabrało charakteru prawdziwej koronacji. Dał się ponieść fali wzruszenia i stojąc z wyciągniętymi ramionami, przyjmował hołdy przyjaciół.
— Dosyć — powiedział w końcu. — Podnieście się. Pendiwane czeka na nas.
Doniesienia zwiadowców mówiły o tym, że straż i ważne osobistości miasta już od kilku dni oczekują ich przybycia, obozując przed zachodnimi wrotami. Valentine zastanawiał się, w jakim stanie napięcia znajdują się mieszkańcy po tak długim oczekiwaniu i jakie zgotują mu przyjęcie.
Od Pendiwane dzieliła ich jeszcze godzina jazdy. Tereny pełne zielonych lasów i falujących wilgotną trawą łąk szybko ustąpiły miejsca skupiskom małych kamiennych domów, w większości krytych spadzistymi czerwonymi dachami. Leżące przed nimi miasto było stolicą prowincji i liczyło dwanaście do trzynastu milionów mieszkańców. Żyli z pośrednictwa w handlu warzywami i owocami. To tutaj segregowano wszystkie płody rolne napływające z rejonów dolnej Glayge i wysyłano dalej, do Pięćdziesięciu Miast.
Oczekujący u wrót oddział straży liczył co najmniej dziesięć tysięcy mężczyzn i szczelnie wypełniał drogę oraz przylegający do zewnętrznych murów plac targowy. Nie wszyscy zmobilizowani obywatele byli uzbrojeni, tylko tu i ówdzie dało się zauważyć miotacze energii i trochę prostszej broni. Nie nawykli do żołnierskiej postawy, stali sztywni i spięci, zwłaszcza ci w pierwszych szeregach. Valentine rozkazał zatrzymać ślizgacze w odległości ćwierci mili i w ten sposób między jedną a drugą grupą powstała strefa buforowa.
W koronie, spowity w królewski płaszcz, podszedł kilka kroków do przodu. Po prawej ręce miał hierarchinię Lorivade ubraną w błyszczące szaty pierwszego ministra Pani, a po lewej Ermanara, na którego piersiach połyskiwał emblemat Pontifexa. Za nimi szedł Zalzan Kavol w otoczeniu potężnych, rzucających groźne spojrzenia braci. Grupę zamykała Lisamon Hultin w pełnym bojowym rynsztunku, ze Sleetem i Carabellą po bokach i z Autifonem Deliamberem na ramieniu.
Valentine kroczył przez otwartą przestrzeń pełen powagi i majestatu. Obywatele Pendiwane, wyraźnie poruszeni, wymieniali między sobą zaniepokojone spojrzenia, zwilżali wargi, przestępowali z nogi na nogę, pocierali dłońmi piersi i ramiona. Panowała pełna napięcia cisza.