Egzamin wypadł pomyślnie, bo pierwsze okrzyki zaczęto wznosić, kiedy był jeszcze daleko od brzegu.
— Niech żyje Lord Valentine! Niech żyje Koronal!
Burmistrz Makroprosopos zadyszany wpadł na nabrzeże, aby go przywitać, dźwigając prezenty — grube bele najprzedniejszych tkanin wyprodukowanych przez mieszkańców miasta. Płaszczył się i przechwalał, że już zwerbował osiem tysięcy obywateli, którzy natychmiast dołączą do armii przywracającej dawny porządek.
— O co tu chodzi? — spytała cicho Carabella. — Czy oni przystaną na każdego Koronala, który wystarczająco głośno upomina się o tron i wymachuje kilkoma miotaczami energii?
Valentine wzruszył ramionami.
— Ci ludzie cenią sobie spokój i wygodne życie, kochają luksus, a przy tym są bojaźliwi. Od tysięcy lat wiedzie im się dobrze i nie chcą utracić tego, czego się dorobili. Idea zbrojnego oporu jest im obca, więc poddają się, gdy tylko przybijamy do brzegu.
— Otóż to — rzekł Sleet. — Jeśli Barjazid zjawiłby się tutaj w następnym tygodniu, równie szybko pokłoniliby się jemu.
— Być może. Jednak dzięki temu ja rosnę w siły. Widząc, co się dzieje, następne miasta też nie odważą mi się sprzeciwić. Zgódźmy się więc, że jest to spontaniczny masowy ruch, dobrze?
Sleet zasępił się.
— To co ty robisz teraz, następnym razem może powtórzyć ktoś inny. Nie jestem tym zachwycony. A co będzie, jeśli w przyszłym roku pojawi się rudowłosy Lord Valentine i obwieści, że to on jest prawdziwym Koronalem? Co będzie, jeśli pojawi się jakiś Liiman i zażąda, aby wszyscy padli przed nim na kolana, mówiąc, że jego rywale są najzwyklejszymi oszustami? Świat pogrąży się wówczas w szaleństwie.
— Jest tylko jeden namaszczony Koronal — odpowiedział spokojnie Valentine. — Ludzie z tych miast, czymkolwiek by się powodowali, nie sprzeciwiają się jednak woli bogów. Kiedy tylko powrócę na Górę Zamkową, nie będzie następnych uzurpatorów ani innych pretendentów do tronu, obiecuję wam to!
W skrytości ducha Valentine jednak przyznawał rację Sleetowi. Jak krucha jest zaprawa, która spaja nasze rządy! — pomyślał. Podtrzymuje je tylko dobra wola. Dominin Barjazid wykazał, jak tę dobrą wolę niszczy się zdradą, a Valentine odkrył, że, jak dotąd, przez zastraszenie można zapobiec zdradzie. Ale czy Majipoor będzie jeszcze sobą, kiedy skończy się ta walka?
Rozdział 7
Po Makroprosopos było Apocrune, a potem Stangard Falls, Nimivan, Threiz, Południowy Gayles i Mitripond. Wszystkie te miasta, ze swoimi pięćdziesięcioma milionami ludności, nie zwlekały z uznaniem zwierzchnictwa jasnowłosego Lorda Valentine'a. Co więcej, wyglądało na to, że wszędzie się go spodziewano.
Mieszkańcy nadrzecznych okolic nie byli rozmiłowani w sztuce wojennej i żadne z miast nie zamierzało rozstrzygać w drodze walki, który z rywali jest prawdziwym Koronalem. Teraz, kiedy poddały się Pendiwane i Makroprosopos, reszta skwapliwie dołączyła się do nich. Valentine zdawał sobie jednak sprawę z miałkości tych zwycięstw, wiedząc, że miasta nad rzeką mogą wymówić mu posłuszeństwo równie łatwo, jak na nie przystały, jeśli tylko zobaczą, że szala zwycięstwa przechyla się na stronę ciemnowłosego suzerena. Praworządność, namaszczenie, wola bogów wszystko to razem znaczyło o wiele mniej w rzeczywistym świecie niż mógł sobie wyobrażać ktoś wychowany na dziedzińcach Góry Zamkowej.
Jednakże lepsze jest wsparcie, choćby tylko deklarowane, niż wyraźny sprzeciw. W każdym z kolejnych miast Valentine zarządzał werbunek, choć już niewielki, zaledwie po tysiącu ochotników, gdyż obawiał się zbyt dużej armii, a co za tym idzie, jej powolności. Żałował, że nie potrafi czytać w myślach Dominina Barjazida. Co też tamten sądzi o wydarzeniach nad Glayge? Czy lękliwie kryje się w Zamku, widząc, że z gniewem wystąpiły przeciwko niemu miliardy mieszkańców Majipooru? Czy też przygotowuje wewnętrzną linię obrony, czekając tylko stosownej do walki chwili, gotów raczej pogrążyć całe królestwo w chaosie, niż wyrzec się władzy?
Podróż rzeką trwała nadal.
Dopływali do skraju wielkiego płaskowyżu. Teren wznosił się powoli i układał się w fałdy. Zdarzały się dni, kiedy Glayge zdawała się wyrastać przed nimi pionową ścianą wody.
Valentine znał dobrze te okolice, ponieważ w młodzieńczych latach spędzanych na Górze Zamkowej często odwiedzał każdą z Sześciu Rzek, czy to polując i łowiąc ryby z Voriaxem i Elidathem, czy też po prostu uciekając przed trudami zbyt skomplikowanej edukacji. Proces zdrowienia, rozpoczęty na Wyspie, przebiegał sprawnie i widok znanych mu miejsc przydawał ostrości i barw dawnym obrazom, które Dominin Barjazid usiłował wymazać z jego pamięci. W mieście Jerrik, gdzie koryto rzeki znacznie się już zwęziło, przypomniał sobie pewną noc u starego Vroona, którego od Autifona Deliambera, poza nieco wyższym wzrostem, niewiele różniło. Do rana rzucali kości, a on przegrywał sakiewkę, miecz, wierzchowca, tytuł szlachecki, wszystkie swoje ziemie, poza małym kawałkiem bagien, a potem, kiedy już nadszedł świt, nagle się odegrał, choć do dzisiaj podejrzewał, że jego towarzysz świadomie odwrócił bieg swojej szczęśliwej passy. Cokolwiek by o tym sądzić, Vroon dał mu naprawdę niezłą lekcję. A w Ghiseldornie, gdzie ludzie mieszkali w namiotach z czarnego wojłoku, on i Voriax spędzili rozpustną noc z czarnowłosą wiedźmą, co najmniej trzydziestoletnią, która rankiem wywróżyła im z nasion pingli, że obaj zostaną królami. Voriax był tą wróżbą niezmiernie zmartwiony, ponieważ nie wyobrażał sobie, aby mogli rządzić razem, tak jak razem obejmowali wiedźmę. Tego jeszcze nie było w historii Majipooru. Żadnemu z nich nie przyszło wówczas do głowy, że jeden może być sukcesorem drugiego. Z kolei w Amblemornie, w mieście najbardziej wysuniętym na zachód spośród wszystkich Pięćdziesięciu Miast, jeszcze młodszy Valentine podczas gonitwy z Elidathem z Morvole przez las skarłowaciałych drzew spadł z wierzchowca i złamał lewą nogę. Kość przebiła skórę i Elidath, choć omdlewał z przerażenia, sam musiał nastawić złamanie, nim mogli udać się dokądkolwiek po pomoc. Od tamtej pory Valentine zawsze trochę utykał na tę nogę, ale teraz i noga, i utykanie, jak pomyślał z satysfakcją, należą do Dominina Barjazida, a ciało, które jemu przypadło w udziale, jest bez skazy.
Zarówno te miasta, jak i sporo innych, poddawały się natychmiast. Pod proporcami Valentine'a kroczyła już bez mała pięćdziesięciotysięczna armia, ale do szczytu Góry Zamkowej było jeszcze daleko.
Właśnie w Amblemornie armia musiała zejść na ląd, gdyż od tego miejsca rzeka stawała się jednym wielkim labiryntem dopływów, płytkich kanałów i nieprawdopodobnie urwistych stopni. Valentine wysłał przodem Ermanara z dziesięcioma tysiącami wojowników, aby zdobyli odpowiednią ilość pojazdów do przemieszczania się na lądzie. Jego siły stanowiły już taką potęgę, że Ermanar mógł zarekwirować każdy ślizgacz w trzech okolicznych prowincjach nie napotykając żadnego oporu i kiedy główny korpus wojsk dopłynął do brzegu, oczekiwało na niego mnóstwo wehikułów.
Valentine nie był w stanie samodzielnie dowodzić tak wielką armią. Jego rozkazy przechodziły przez Ermanara, marszałka polnego, do Carabelli, Sleeta, Zalzana Kavola, Lisamon Hultin i Asenharta, pięciu wyższych oficerów sprawujących pieczę nad pięcioma dywizjami. Deliamber, jako doradca, pozostał przy boku Valentine'a, a Shanamir, który zmężniał i przestał już być tym chłopcem, który doglądał wierzchowców w Falkynkip, został mianowany pierwszym oficerem łącznikowym.