Droga przecinała teraz Barierę Tolingar, która wcale nie była barierą, lecz wielkim czterdziestomilowym parkiem, idealnie wypielęgnowanym ku uciesze obywateli Kazkasu, Stipool i Dundilmiru. Zdawało się, że każde drzewo, każdy krzak zostały wyhodowane ze specjalnym zamysłem i poprzycinane w najbardziej wyszukane kształty. Żadna gałąź nie wyginała się w niewłaściwą stronę, żaden konar nie psuł raz wyznaczonej symetrii. Jeśliby nawet zatrudnić tu w charakterze ogrodników cały miliard ludzi zamieszkujący Górę Zamkową i gdyby ci ogrodnicy pracowali w parku dzień i noc, i to ze wszystkich sił, Bariera Tolingar i tak nie osiągnęłaby w ten sposób swego doskonałego wyglądu. Valentine wiedział, że dokonano tego dzięki programowi uprawy sterowanej wprowadzonemu cztery tysiące lat temu, może nawet dawniej, za panowania Lorda Havilbove, a potem kontynuowanemu przez jego trzech sukcesorów. Te rośliny same się kształtowały, same likwidowały odrosty, nieustannie kontrolując symetrię form. Tajemnica takich ogrodniczych czarów zdołała już jednak zginąć w mrokach przeszłości.
Teraz armia wkraczała na poziom Wolnych Miast. Patrząc z Bibiroon Sweep, leżącego nad Barierą Tolingar, można było ogarnąć wzrokiem potężny odcinek przebytej drogi. Prawie spod stóp wypełzał zielony jęzor parku Lorda Havillove'a i znikał gdzieś na wschodzie. Za nim szarzały dwa małe punkciki — Dundilmir i Stipool, a trochę w bok od nich, ledwo zaznaczone, kryło się ukryte za murami miasto Normork. Potem widoczny był zadziwiający uskok terenu, w dół aż do Amblemornu i źródła Glayge. A gdzieś na horyzoncie, zamglone jak przez senne opary, niczym wytwór czystej wyobraźni, można było dostrzec ulotne zarysy skupionych nad rzeką miast Nimivan, Mitripond, Threiz i Południowy Gayles. O Makroprosopos i Pendiwane nawet nie warto było wspominać, chociaż Valentine zauważył, jak pochodzący stamtąd ochotnicy wypatrując oczy i gestykulując gwałtownie, spierali się o ledwo widoczne pagórki i garby, twierdząc, że to ich domy.
Przystając obok Valentine'a, Shanamir powiedział: — Wyobrażałem sobie kiedyś, że z Góry Zamkowej można zobaczyć całą drogę do Pidruid! A tu nie widać nawet Labiryntu. Czy tam wyżej jest lepszy widok?
— Nie — odparł Valentine. — Chmury zakrywają wszystko poniżej Miast Strażniczych. Czasami, przebywając na Zamku, można zapomnieć, że istnieje reszta Majipooru.
— A czy na samej górze jest bardzo zimno? — spytał chłopiec.
— Zimno? Nie, ani trochę. Jest tam równie przyjemnie jak tutaj. Może nawet przyjemniej. Wieczna wiosna, łagodne i czyste powietrze i kwitnące przez cały rok kwiaty.
— Ale Góra Zamkowa wynosi się tak wysoko w niebo! Szczyty stojące wśród Bagien Khyntoru są znacznie niższe, gdzie im do niej, a przecież słyszałem, że na ich wierzchołkach leży śnieg, i to nawet latem. Na Zamku, Valentine, musi być ciemno jak w nocy, i zimno, śmiertelnie zimno!
— Nie — odrzekł Valentine. — Maszyny, które przetrwały od czasów starożytnych, sprawiają, że jest tam zawsze ciepło. Sięgając swymi korzeniami w głąb Góry, wysysają stamtąd potrzebną energię, choć przyznaję, że nie wiem w jaki sposób to robią — i zamieniają ją w ciepło, światło oraz dobre, czyste powietrze. Widziałem te maszyny, głęboko pod Zamkiem, wielkie konstrukcje z takiej ilości metalu, z jakiej można by zbudować całe miasto. Gigantyczne pompy, olbrzymie mosiężne rury, przewody…
— Kiedy tam wreszcie dotrzemy, Valentine? Czy to już blisko?
Valentine potrząsnął przecząco głową.
— Nie jesteśmy jeszcze nawet w połowie drogi.
Rozdział 8
Aby przejść przez Wolne Miasta, najprościej było wybrać drogę leżącą między Bibiroon a Górnym Sunbreakiem, która prowadziła w górę szerokim, łagodnym grzbietem i nie wymagała pochłaniającego wiele czasu wspinania się zakosami. Jeszcze przed Bibiroon Valentine dowiedział się od Skandara Gorzvala, że w armii kończą się zapasy świeżych owoców i mięsa, i stwierdził, że najmądrzej byłoby zaopatrzyć się w nie na tej wysokości, zanim podejmą wspinaczkę do Miast Strażniczych.
Bibiroon był dwunastomilionowym miastem, imponująco usytuowanym na stumilowej skarpie i sprawiającym wrażenie zawieszonego nad zboczem Góry. Było tylko jedno dojście do miasta, od strony Dolnego Sunbreaku, i to przez wąwóz tak wąski i stromy, że wystarczyłoby stu wojowników, aby powstrzymać atak miliona. Valentine wcale się nie zdziwił, kiedy mu doniesiono, że przejście jest zamknięte i że znajduje się w nim trochę więcej niż stu obrońców.
Ermanar i Deliamber, których wyznaczono do prowadzenia pertraktacji, wrócili już chwilę później z wiadomością, że Heitluig, diuk Chorgu — prowincji, której stolicą było Bibiroon — dowodzi oddziałami w wąwozie i chce rozmawiać z Lordem Valentinem.
— Kto to jest Heitluig? Znasz go? — spytała Carabella. Valentine kiwnął głową.
— Bardzo słabo. Wiem, że pochodzi z rodu Tyeverasa. Mam nadzieję, że nie żywi do mnie urazy.
— Jeśli pokona cię na tej drodze, zjedna sobie laski Dominina Barjazida — zauważył posępnie Sleet.
— I zapewni sobie conocne koszmary — dodał śmiejąc się Valentine. — Może być pijakiem, ale nie mordercą. Przecież należy do szlacheckiego stanu.
— Tak jak i Dominin Barjazid, mój panie.
— Nawet Barjazid nie odważył się mnie zabić, mimo że miał okazję. Czy w każdym, z którym przyjdzie mi paktować, mam widzieć mordercę? Chodźcie, tracimy tylko czas.
W towarzystwie Ermanara, Asenharta i Deliambera ruszył piechotą w stronę wąwozu. Diuk oczekiwał go w asyście swoich trzech popleczników.
Heitluig był barczystym, silnym z wyglądu mężczyzną o bezładnie poskręcanych białych włosach i tęgiej, rumianej twarzy. Przeszył Valentine'a badawczym spojrzeniem, jak gdyby pod rysami jasnowłosego przybysza chciał znaleźć choćby skrawek duszy prawdziwego Koronala. Valentine obdarzył go łaskawym spojrzeniem i takim gestem dłoni, jakim król obdarza pomniejszego diuka. Heitluig wyraźnie zmieszał się, nie wiedząc, jaką formę nadać swojemu ukłonowi.
— Powiadają — rzekł po chwili — że podobno jesteś Lordem Valentinem odmienionym przez czary. Jeśli tak jest, to witam cię, mój panie.
— Powiadają prawdę, Heitluigu, możesz mi zaufać.
— Były przesłania, które to potwierdzały, ale były i inne. Valentine uśmiechnął się.
— Przesłania od Pani zawsze są godne zaufania. Ile są warte te od Króla, sam dobrze wiesz, zważywszy na to, co zrobił jego syn. Czy otrzymałeś instrukcje z Labiryntu?
— Tak, polecono nam uznać w tobie Koronala. Nastały jednak dziwne czasy. Dlaczego mam nie ufać temu, co mówią na Zamku, a dawać wiarę zarządzeniom płynącym z Labiryntu? A jeśli są fałszywe? Jeśli kryje się za nimi podstęp?
— Tutaj oto mamy Ermanara, najwyższego sługę twojego stryjecznego dziadka, Tyeverasa — powiedział Valentine. — I to nie w charakterze jeńca. Przybywa z pełnomocnictwami Pontifexa.
Książe wzruszył ramionami. Nadal przyglądał się bacznie Valentine'owi.
— Zamiana Koronala jest rzeczą nad wyraz tajemniczą. Jeśli się w nią uwierzy, to można uwierzyć we wszystko inne. Czego szukasz w Bibiroon… mój panie?
— Potrzebujemy owoców i mięsa. Mamy jeszcze do przejścia setki mil, a głodny żołnierz nie jest najlepszym żołnierzem.
Po twarzy Heitluiga przebiegi skurcz.
— Wiesz zapewne, że znajdujesz się w Wolnym Mieście.
— Wiem. I co z tego?
— Panuje tu stary obyczaj, o którym, być może, nie wszyscy pamiętają. Jednak my, mieszkańcy Wolnych Miast, trzymamy się zasady, by nie dostarczać żadnych produktów dla rządu poza raz ustalonymi podatkami. Koszt aprowizacji takiej armii jak twoja…