Выбрать главу

— …będzie w całości pokryty przez mój skarbiec — dokończył chłodno Valentine. — Nie chcemy, żeby Bibiroon straciło przez nas choćby jedną pięciowagową monetę.

— A czy ten skarbiec wędruje z wami?

Valentine błysnął gniewnym wzrokiem.

— Skarbiec królewski znajduje się na Górze Zamkowej, tak samo jak i za czasów Lorda Stiamota. Kiedy tam już dotrę i obalę uzurpatora, zapłacę wam za wszystko, co teraz od was dostanę. Czy w Bibiroon Koronal nie cieszy się już zaufaniem?

— Koronal cieszy się, a jakże — odpowiedział ostrożnie Heitluig. — Chodzi jednak o to, że my, oszczędni gospodarze, możemy wyjść na głupców, jeśli zaufamy komuś… komuś, kto być może nas oszukuje.

Valentine zaczynał tracić cierpliwość.

— Mówisz do mnie “mój panie", a jednocześnie masz jakieś wątpliwości.

— Mam, to prawda.

— Heitluigu, chcę porozmawiać z tobą w cztery oczy!

— Co takiego?

— Wyjdź dziesięć kroków do przodu! Czy myślisz, że rozplatam ci gardło, kiedy opuścisz strażników? Szepnę ci coś na ucho, o czym wolałbyś pewnie nie mówić w obecności innych.

Diuk, wyraźnie zmieszany i zaniepokojony, niechętnie skinął głową i zgodził się oddalić od grupy. Valentine zniżył głos.

— Pamiętasz moją koronację na Zamku? Usiadłeś za stołem, przy którym zebrał się ród Pontifexa, i wypiłeś cztery albo pięć butelek muldemarskiego wina. Kiedy byłeś już kompletnie spity, zachciało ci się tańczyć. Wstając potknąłeś się o nogę kuzyna Elzandira. Wyłożyłeś się jak długi i gdybym cię nie odciągnął, biłbyś się z nim natychmiast. Przypominasz sobie to zdarzenie? A czy znałbym je, będąc jakimś parweniuszem z Zimroelu, który usiłuje zawładnąć Zamkiem Lorda Valentine'a?

Heitluig spurpurowiał.

— Mój panie…

— Wreszcie wymówiłeś te słowa z przekonaniem! — Valentine klepnął księcia po ramieniu. — W porządku, Heitluigu Okaż mi pomoc, a kiedy przybędziesz do Zamku świętować mój powrót, dostaniesz następnych pięć butelek dobrego muldemara. Mam nadzieję, że będziesz bardziej wstrzemięźliwy niż ostatnim razem.

— Panie mój, czym mogę ci służyć?

— Powiedziałem ci już: potrzebujemy świeżych owoców i mięsa. Rachunki wyrównamy, kiedy znów będę Koronalem.

— Zgoda. Tylko czy na pewno nim będziesz?

— Co to ma znaczyć?

— Armia, która czeka na wyżej położonych terenach, wcale nie jest taka mała, mój panie. Lord Valentine — to znaczy ten, który głosi się Lordem Valentinem — zbiera w celu obrony zamku setki i tysiące obywateli.

Valentine ściągnął brwi.

— A gdzie ta armia stacjonuje?

— Między Erstud Grand a Bombifale. Miasta Strażnicze są już zajęte; wszystkie położone wyżej też. Z Góry popłyną rzeki krwi, mój panie.

Valentine odwrócił się, zasłoniwszy oczy. Jego duszę wypełniły ból i przerażenie. To było nieuniknione i wcale go nie zaskoczyło, spodziewał się tego od początku. Dominin Barjazid nie przeszkadzał mu w marszu przez dolne regiony, bo pośpiesznie przygotowywał obronę Zamku. Co więcej, miał zamiar użyć przeciwko niemu jego królewskiej straży; szlachetnie urodzonych rycerzy, z którymi Valentine razem się wychowywał. W pierwszych szeregach staną przeciwko niemu Stasilaine, Tunigorn, kuzyn Mirigant, Elidath, Diwis, syn jego brata…

Po raz kolejny ogarnęły go wątpliwości Czy powinien przelewać cudzą krew i skazywać ludzi na śmierć po to tylko, by odzyskać tron? A jeśli utracił go z woli bogów? A jeśli teraz tej woli się sprzeciwi, to czy nie spowoduje straszliwego kataklizmu? Nie sprowadzi na siebie mrocznych, oskarżających snów? Czyjego serce nie będzie rozdarte na zawsze, a imię wyklęte?

Jeszcze mógłby zawrócić, jeszcze mógłby uniknąć konfrontacji z siłami Barjazida, jeszcze mógłby pogodzić się z wyrokiem, jaki zsyła na niego przeznaczenie, mógłby…

Nie.

Walka z samym sobą już raz została rozstrzygnięta. Fałszywy Koronal, małostkowy, nędzny i niebezpieczny, zajmował najwyższe stanowisko w państwie; rządził bezprawnie i nierozważnie. Nie można pozwolić na taki stan rzeczy. Nic innego nie ma znaczenia.

— Mój panie? — rzekł Heitluig. Valentine popatrzył na diuka.

— Myśl o wojnie sprawia mi ból, Heitluigu. — Nikt się nią nie zachwyca, mój panie.

— Jednak czasami jest konieczna dla uniknięcia większego zła. Myślę, że taki czas nadszedł.

— Na to wygląda.

— Zatem przyznajesz, że jestem Koronalem? — Jak mógłbyś wiedzieć o moim pijaństwie podczas koronacji, będąc oszustem?

— I będziesz walczył u mego boku na obszarach powyżej Erstud Grand?

Heitluig spojrzał na niego poważnie.

— Oczywiście, mój panie. Ile wojska ma wystawić Bibiroon?

— Powiedzmy, pięć tysięcy. Nie chcę prowadzić na Górę olbrzymiej armii. Wystarczy mi wierna i waleczna.

— Możesz liczyć na tyle, mój panie, a nawet na więcej, tylko zażądaj.

— Nie, więcej nie chcę, Heiduigu. Dziękuję ci za zaufanie. Zajmijmy się teraz świeżymi owocami i mięsem!

Rozdział 9

Postój w Bibiroon zabrał tylko tyle czasu, ile Heitluig potrzebował na zgromadzenie swoich oddziałów i zaprowiantowanie całej armii. I znów ruszyli w górę, wyżej, wciąż wyżej. Valentine jechał w awangardzie razem z nieodłącznymi przyjaciółmi z Pidruid. Cieszył się, widząc w ich oczach jednocześnie zachwyt i lęk, cieszył się patrząc na płonącą podnieceniem twarz Shanamira, na pełną uniesienia Carabellę, cieszył się słysząc, jak gburowaty Zalzan Kavol nieustannie pomrukuje i burczy, zdziwiony okazałością Góry Zamkowej.

A jak bardzo sam czuł się uskrzydlony na myśl o powrocie do domu!

Im wyżej się wznosili, tym słodsze i czystsze stawało się powietrze, ponieważ z każdym krokiem byli bliżej maszyn, które podtrzymywały wieczną wiosnę na Górze. Wkrótce ich oczom ukazały się odległe zarysy Miast Strażniczych.

— Nie do uwierzenia — szepnął Shanamir ochryple. — Jaki wspaniały widok…

Wielkie granitowe zbocza Góry wznosiły się łagodnymi łukami coraz wyżej i wyżej i ginęły w kłębach białych chmur. Niebo porażało oczy elektryzującym błękitem, o ton głębszym niż tamten, rozciągający się nad dolinami Majipooru. Valentine pamiętał jeszcze, jaką darzył je miłością i z jak ciężkim sercem wybierał się w podróże w dół, do świata zwykłych kolorów. Ten widok ścisnął mu teraz serce. Każdy pagórek i każda grań skalna wyglądała jakby była otoczona aureolą tajemniczego blasku. Nawet leżący na skraju drogi kurz zdawał się lśnić i migotać. Z oddali, z małych satelickich miasteczek, promieniowała niezwykła magia. Ale już zbliżali się do grupy większych miast. Właśnie na horyzoncie pokazały się olbrzymie czarne wieże Erstud Grand, ciemniejąca na wschodzie plama to było pewnie Minimool, a najbardziej na zachodzie należało się domyślać miasta Hoikmar, słynącego z otaczających je kanałów i objazdów.

Valentine zamrugał, czując łzy wzbierające w oczach. Wskazał na maleńką harfę Carabelli i powiedział:

— Zaśpiewaj mi coś.

Carabella uśmiechnęła się i wzięła harfę do ręki.

— Śpiewaliśmy to w Tilomon, kiedy Góra Zamkowa była opowiastką z książki, zaledwie romantycznym marzeniem…

Daleko na wschodzie niezwykły jest kraj,

Którego przenigdy nie ujrzy z nas nikt.

Tam miasta się wznoszą, trzykrotnie po trzy,