Cudami rozkwita wyniosły ten szczyt.
Na Górze Zamkowej, skąd Moce władają,
Gdzie uczty, zabawy bez końca…
Urwała w pół tonu i odłożyła harfę. Odwróciła twarz.
— Co się stało, ukochana? — spytał Valentine. Carabella potrząsnęła głową.
— Nic. Zapomniałam słów.
— Carabello?
— Nic mi nie jest, przecież mówię!
— Proszę…
Spojrzała na niego oczami pełnymi łez, zagryzając wargi.
— Tutaj jest tak wspaniale, Valentine — wyszeptała. — I tak dziwnie… tak strasznie…
— Wspaniale, to prawda, ale nie strasznie.
— To wszystko jest piękne, wiem. I większe, niż sobie wyobrażałam. Te miasta, góry, ta najwyższa góra, wszystko jest cudowne, wszystko. Ale… ale…
— Mów dalej, proszę.
— Ty wracasz do domu, Valentine! Do przyjaciół, do rodziny, do twoich… twoich, jak myślę, ukochanych… Po zwycięskiej wojnie otoczą cię kołem, porwą na uczty i ceremonie, i… — Urwała. — Przyrzekłam sobie nie mówić ci o tym.
— Mów Carabello, mów dalej. — Mój panie…
— To brzmi zbyt oficjalnie, Carabello. — Ujmując jej dłoń zauważył kątem oka, że Shanamir i Zalzan Kavol przesiedli się do tylnej części wozu i odwrócili od nich plecami. Carabella wyrzuciła z siebie potok słów.
— Mój panie, kiedy znów znajdziesz się między księżniczkami i damami z Góry Zamkowej, co stanie się z żonglerką z Tilomon?
— Czy dałem ci jakikolwiek powód, byś mogła sądzić, że cię porzucę?
— Nie, mój panie, lecz…
— Mów do mnie Valentine, proszę cię. Lecz co?
Policzki Carabelli zaróżowiły się. Wysunęła rękę z jego dłoni i przesunęła nią niespokojnie po ciemnych błyszczących włosach.
— Twój diuk Heitluig, wczoraj, widział nas razem, widział, jak, mnie obejmujesz… Valentine! Ty nie zauważyłeś jego uśmiechu! Poczułam się tak, jakbym była twoją zabawką, dziewczyną na jeden wieczór, bawidełkiem, które można wyrzucić, kiedy się znudzi.
— Chyba zbyt wiele wyczytałaś z jednego uśmiechu — spokojnie odparł Valentine, chociaż on też go zauważył i, co więcej, zmartwił się nim. Dla Heitluiga, o czym dobrze wiedział, i dla innych przedstawicieli jego stanu Carabella była jedynie wywodzącą się z gminu nałożnicą, w najlepszym wypadku zasługującą na wzgardę. Na Górze Zamkowej, kiedy był tam w poprzednim wcieleniu, taka różnica klas byłaby czymś nie do przyjęcia, lecz on, od kiedy opuścił Zamek, miał inną wizję świata. Lęki Carabelli, choć uzasadnione, na razie jednak trzeba odsunąć na bok. Zmierzy się z tym problemem we właściwym czasie. Teraz stoją przed nim inne wyzwania. Powiedział spokojnie:
— Heitluig za bardzo lubi wino. a poza tym jest nieokrzesany. Nie przejmuj się nim. Kiedy znów będę Koronalem, zajmiesz na Zamku miejsce wśród najwyższych i nikomu nie przyjdzie do głowy, by cię zlekceważyć. A teraz skończ tę piosenkę.
— Kochasz mnie, Valentine?
— Kocham cię, lecz kiedy masz czerwone i zapuchnięte oczy, moja miłość trochę słabnie.
Carabella prychnęła ze złością.
— W ten sposób mówi się do dziecka! To tak mnie traktujesz? Valentine wzruszył ramionami.
— Traktuję cię jak kobietę, do tego uroczą i mądrą. Ale co, według ciebie, miałbym odpowiedzieć na pytanie, czy cię kocham?
— Że mnie kochasz. Nie musisz tego ozdabiać dodatkowymi słowami.
— Przepraszam i obiecuję poprawę. Zaśpiewasz mi wreszcie? — Jeśli sobie życzysz… — odpowiedziała Carabella uderzając w struny.
Minęli Wolne Miasta i wyjechali na otwartą przestrzeń. Valentine wybrał gościniec Pinitor, wijący się między Erstud Grand i Hoikmarem przez pustynną okolicę skalistych płaskowyży, znaczoną z rzadka rozsianymi zagajnikami drzew ghazan. Te drzewa, o grubych szarawych pniach i powykręcanych sękatych konarach, żyły dziesięć tysięcy lat, a kres żywota obwieszczały delikatnymi westchnieniami. W tak surowym i majestatycznym otoczeniu Valentine i jego armia mogli duchowo przygotować się do oczekujących ich trudów.
Jak dotychczas, nie napotkali oporu.
— Pozwolą ci dojść aż ponad Miasta Strażnicze — powiedział Heitluig. — Miejsca ubywa z każdym krokiem, a w nierównym, pofałdowanym terenie nietrudno im będzie zastawić pułapkę.
Valentine zatrzymał wojsko i zwołał naradę dowódców w pustynnej, otoczonej turniami dolinie, skąd do leżącego na wschodzie Erstud Grand mieli jeszcze około dwudziestu mil. Wieści, przyniesione przez patrole zwiadowcze, legły mu na sercu ołowianym ciężarem: szeroka i płaska równina o powierzchni setek mil kwadratowych, leżąca poniżej jednego z Wewnętrznych Miast, Bombifale, była wypełniona olbrzymią armią, morzem wojowników. Większość tej armii stanowiła piechota, ale wrogie wojsko dysponowało również ślizgaczami, regimentem jazdy i korpusem bojowych mollitorów, masywnych niczym czołgi, przynajmniej dziesięć razy liczniejszym od oddziału, który oczekiwał w zasadzce nad rzeką Glayge. Valentine nie okazał przygnębienia.
— Mają dwudziestokrotną przewagę — rzekł. — Uważam, że jest to korzystne dla nas. Armia takich rozmiarów musi być niezdarna i nie potrafi nikomu zagrozić. Należy tylko żałować, że nie zebrali jeszcze większych sił. — Popukał palcem w leżącą przed nim mapę. — Obozują tutaj, na równinie Bombifale, i z pewnością śledzą nasze ruchy. Przypuszczają prawdopodobnie, że pokusimy się o sforsowanie przełęczy Peritole, wobec czego tam wystawią najsilniejsze posterunki. A my rzeczywiście pójdziemy w stronę przełęczy. — Nie zważając na jęk dezaprobaty, jaki się wyrwał z piersi Heitluiga, ani na pełne wyrzutu spojrzenie Ermanara, Valentine kontynuował: — Wróg pchnie tam jeszcze większe siły, a raz wprawiona w ruch potężna machina nie zdoła przegrupować się w marszu i ruszyć w pogoń za nami, bo my w tym czasie zakręcimy i przejeżdżając przez sam środek opustoszałego obozu udamy się wprost do Bombifale. Stamtąd, przez nikogo nie zatrzymywani, ruszymy przez Górny Morpin, drogą, która doprowadzi nas do Zamku. Czy są pytania?
— A co zrobimy, jeśli się okaże, że między Bombifale a Górnym Morpinem oczekuje nas druga armia? — spytał Ermanar.
— Odpowiem ci, kiedy będziemy za Bombifale. Jeszcze jakieś pytania?
Popatrzył po zebranych, ale nikt się już nie odezwał.
— A więc w drogę!
Minął kolejny dzień i znaleźli się w bardziej urodzajnych okolicach, na zielonych przedpolach Miast Wewnętrznych. Torowali sobie drogę przez chmurną, wilgotną i chłodną strefę, gdzie słońce z trudem przebijało się przez opary wiecznych mgieł. Rośliny, które poniżej wyrastały zaledwie na stopę czy dwie nad ziemię, tutaj osiągały olbrzymie rozmiary, miały liście wielkie jak talerze, łodygi grube niczym pnie drzew i zawsze lśniły ciężkimi kroplami rosy.
Nagle krajobraz się odmienił. Z dna głęboko wciętej doliny nieoczekiwanie wyrósł górski łańcuch. Nie było wielkiego wyboru drogi: na zachód sterczały Iglice Banglecode, region niemożliwych do przejścia, nigdy nie odwiedzanych przez ludzi górskich turni, na wschód rozciągała się szeroka, łagodnie nachylona równina Bombifale, a na wprost, ujęty z obu stron w strome skaliste urwiska, znajdował się szereg gigantycznych, przez naturę wykutych stopni, znany jako przełęcz Pezitole. To tam właśnie, o ile Valentine nie mylił się w swych przypuszczeniach, oczekiwały doborowe oddziały uzurpatora.
Zaczął prowadzić swoje siły ku przełęczy w niezwykle powolnym tempie. Cztery godziny do przodu, dwie godziny biwaku, jeszcze pięć godzin marszu, wczesne rozbijanie obozu, późne zwijanie… Nie wątpił, że jego ruchy są obserwowane przez nieprzyjaciela i dlatego chciał dać mu czas na przygotowanie kontruderzenia.