— Khun!
— Jaka szkoda… ominie mnie bankiet po zwycięstwie…
Valentine objął bezradnie kościste ramiona Khuna. Życie już wyciekało powoli z jego ciała, a długa i dziwna podróż dobiegała kresu. Niebieskoskóry zdążył jednak przed śmiercią znaleźć cel, dla którego warto było żyć. I znalazł spokój.
Valentine podniósł się i rozejrzał dokoła, zastanawiając się, czy ta szaleńcza walka nie jest snem. Szybko został otoczony murem swoich ludzi, a ktoś, może Sleet, odciągał go w bezpieczne miejsce.
— Nie — powiedział cicho. — Pozwólcie mi walczyć…
— Nie tutaj, mój panie. Czy chcesz podzielić los Khuna? Co stanie się z nami, jeśli ty polegniesz? Od przełęczy Peritole napływają następne oddziały wroga. Niedługo rozgorzeje jeszcze zaciętszy bój. Nie powinieneś znajdować się na polu walki.
Valentine rozumiał ich racje. Dominin Barjazid nie zjawił się na scenie tego widowiska i on sam prawdopodobnie też nie powinien być tu obecny. Lecz jak mógłby siedzieć w zaciszu ślizgacza, kiedy inni za niego umierali, kiedy Khun, który nawet nie pochodził z ich świata, już oddał życie, kiedy tuż obok, za tamtym kopcem, ukochanemu Elidathowi groziło śmiertelne niebezpieczeństwo — i to ze strony jego, Valentine'a, oddziałów? Wahał się, niezdecydowany. Sleet, jeszcze bardziej blady niż zwykle, puścił go, przywoływany przez Zalzana Kavola; olbrzymi Skandar zbliżał się do nich wymachując mieczami w trzech rękach i miotaczem w czwartej. Valentine zobaczył krótką, gwałtowną naradę, po czym Zalzan Karol, odpychając obrońców niemal wzgardliwym gestem, zaczął torować sobie drogę do Valentine'a. Jeszcze chwila, pomyślał Valentine, a Skandar odciągnie go z pola bez względu na to, czy jest koronowanym władcą, czy nie.
— Zaczekajcie — powiedział. — Ewentualny następca Koronala znajduje się w niebezpieczeństwie. Rozkazuję wam iść za mną!
Słysząc obcy im tytuł, Sleet i Zalzan Karol spojrzeli po sobie, zbici z tropu.
— Ewentualny następca? — powtórzył Sleet. — Kto to jest?
— Chodźcie ze mną — powiedział Valentine. — To rozkaz. Zalzan Karol nie ustępował:
— Twoje bezpieczeństwo, mój panie, jest…
— …nie jedyną ważną sprawą. Sleecie, osłaniaj mnie z lewej! Zalzanie Karolu, z prawej!
Obaj byli zbyt zaskoczeni, żeby się sprzeciwiać. Valentine przywołał również Lisamon Hultin i strzeżony przez przyjaciół ruszył pośpiesznie w stronę kopca, ku linii frontu.
— Elidathu! — krzyknął, ile tchu w piersiach.
Na dźwięk tak potężnego głosu, niosącego się chyba pól mili, ustały na chwilę wszelkie działania wojenne. Mijając szeregi zamarłych w bezruchu wojowników Valentine wybiegł spojrzeniem ku postaci Elidatha. Kiedy napotkał jego oczy, zobaczył, że ciemnowłosy mężczyzna zatrzymuje się, odwzajemnia spojrzenie, marszczy czoło, wzrusza ramionami.
— Schwytajcie tego człowieka! Przyprowadźcie go do mnie! Nietkniętego! — zawołał do Sleeta i Zalzana Karola.
Chwila bezruchu minęła, a zgiełk walki podniósł się ze zdwojoną siłą. Wojsko Valentine'a raz jeszcze ruszyło ku ściśniętemu i cofającemu się wrogowi. Elidath, osłonięty murem swoich ludzi, trwał wciąż na stanowisku. Po chwili jednak chaos ogarnął wszystko i wszystkich, i Valentine stracił z oczu dawnego towarzysza. Ktoś go odciągał, Sleet, a może Carabella, przynaglając do powrotu w bezpieczne miejsce, ale on mruknął coś i uwolnił rękę.
— Elidathu z Morvole! — Wyjdź przed szeregi, będziemy pertraktować!
— Kim jest ten, który mnie wzywa? — nadbiegła odpowiedź.
I znów falujący tłum rozstąpił się na boki. Valentine wyciągnął ramiona ku marszczącej czoło postaci i zaczął odpowiadać. Zdał sobie jednak sprawę, że słowa w takiej sytuacji są zbyt wolne i niezdarne. Zamknął oczy i skoncentrował całą świadomość na srebrnym diademie matki, po czym pokonując oddzielającą go od Elidatha z Morvole przestrzeń, przekazał mu płynące z głębi duszy skoncentrowane fragmenty snów-obrazów…
…dwaj młodzi mężczyźni, jeszcze niemal chłopcy, jadą na lśniących i rączych wierzchowcach przez las skarłowaciałych drzew…
…w poprzek ścieżki leży niby wąż gruby skręcony korzeń, wierzchowiec potyka się, chłopiec pada do przodu na głowę…
…straszny trzask, stercząca przez rozdartą skórę złamana kość…
…drugi chłopiec ściąga cugle, zawraca, gwiżdże ze zdziwienia i strachu widząc rozmiar złamania…
Valentine wyczerpał cały zapas swych sił. Musiał przerwać kontakt z Elidathem. Znużony, powrócił do rzeczywistości.
Elidath patrzył na niego oszołomiony. Zdawało mu się, że na polu walki są tylko oni dwaj i że cały ten zgiełk wokół ich nie dotyczy.
— To prawda — przemówił Valentine. — Znasz mnie, Elidathu. Tylko nie znasz twarzy, którą noszę.
— Valentine?
— Nikt inny.
Ruszyli ku sobie. Otoczył ich w milczeniu zwarty krąg walczących ze sobą oddziałów. Kiedy dzieliła ich odległość kilku stóp, przystanęli niepewnie, jakby przed pojedynkiem. Elidath niezmiernie zdziwiony badał wzrokiem rysy Valentine'a.
— Czy to możliwe? — spytał w końcu. — Czy możliwe są takie czary? — Jechaliśmy razem przez tamten las w pobliżu Amblemornu — powiedział Valentine. — Nigdy przedtem ani potem nie czułem takiego bólu. Pamiętasz, że podczas nastawiania kości krzyknąłeś tak, jakby to była twoja noga.
— Jak możesz o tym wiedzieć?
— A potem miesiącami siedziałem zły, że ty, Tunigorn i Stasilaine włóczycie się po Górze beze mnie? Pamiętasz? I to, że utykałem i to nawet wtedy, kiedy wróciłem do zdrowia? — Valentine roześmiał się. — Dominin Barjazid ukradł moją ułomność razem z całym ciałem! Któż mógłby spodziewać się z jego strony takiej łaski?
Elidath stał jak rażony obuchem. Potrząsnął głową, jakby chciał uwolnić ją z pajęczych nici.
— To czary — rzekł.
— Tak, to czary. A ja jestem Valentine.
— Valentine jest w Zamku. Widziałem go nie dalej jak wczoraj. Życzył mi powodzenia, wspominał dawne czasy, wspólne rozrywki…
— Ukradzione wspomnienia, Elidathu. Wyławia je z mego mózgu, w którym na trwałe wyryły się dawne obrazy. Czy w ciągu ostatniego roku nie zauważyłeś w nim nic szczególnego? — Valentine spojrzał Elidathowi głęboko w oczy. Ciemnowłosy mężczyzna zadrżał, jakby bojąc się kolejnych czarów. — Czy nie zdawało ci się, że twój Valentine ostatnio odsuwa się od ciebie, że jest zamyślony i tajemniczy?
— To prawda, lecz sądziłem, że powoduje nim troska o tron.
— A więc zauważyłeś różnicę! Zauważyłeś zmianę!
— Tak, choć może niewielką. Jakaś oziębłość, rezerwa, chłód…
— I mimo to zapierasz się mnie?
Elidath wpatrzył się w mego.
— Valentine? — wymamrotał, jeszcze nie dowierzając. — To ty? Naprawdę ty? W tym dziwnym przebraniu?
— Nikt inny. A ten tam w Zamku okłamał ciebie i cały świat. — Jakie to dziwne.
— Chodź, uściśnij mnie i skończ z tym mamrotaniem. — Uśmiechając się szeroko, Valentine przyciągnął go do siebie i objął jak przyjaciel przyjaciela. Elidath zesztywniał. Jego ciało było niepodatne jak drewno. Po chwili odepchnął Valentine'a i cofnął się o krok, drżąc na całym ciele.
— Nie musisz się mnie obawiać, Elidathu. — Żądasz zbyt wiele. Mam uwierzyć…
— Tak, masz uwierzyć.
— Wierzę, choć nie do końca. Ciepło twoich oczu… uśmiech… wszystko to, co pamiętasz…