— Uwierz do końca — ponaglał go żarliwie Valentine. — Pani, moja matka, przysyła ci pozdrowienia, Elidathu. Zobaczysz ją znów na Zamku, kiedy urządzimy festyn, aby uczcić mój powrót. Zawracaj swoje wojsko, drogi przyjacielu, i przyłącz się do naszego marszu na Górę.
Na twarzy Elidatha odbijała się walka, jaką toczył sam ze sobą. Zagryzł wargi i zacisnął gwałtownie szczęki. W milczeniu mierzył wzrokiem Valentine'a.
W końcu rzekł:
— Może popełniam czyn szalony, lecz uznaję cię za tego, za kogo się podajesz.
— Elidathu!
— Dołączę do twojego wojska, lecz niech bogowie mają cię w swej opiece, jeśli mnie zwiodłeś.
— Obiecuję ci, że nie będziesz żałował tego, co robisz. Elidath skinął głową.
— Wyślę posłańców do Tunigorna… — Gdzie on jest?
— Zabezpiecza przełęcz Peritole przed twoim ewentualnym atakiem. Stasilaine jest razem z nim. Byłem rozgoryczony, kiedy powierzono mi dowództwo armii na równinie, bo uważałem, że ominie mnie walka. Och, Valentine, czy to naprawdę ty? Ze złotymi włosami i z tym niewinnym wyrazem twarzy?
— Tak, jestem prawdziwym Valentinem. To ja, razem z tobą, kiedy mieliśmy po dziesięć lat, wymknąłem się do Górnego Morpinu, pożyczyłem rydwan Voriaxa i jeździłem na nim cały dzień i pół nocy, a potem zostałem ukarany tak samo jak ty…
— …tylko skórki ze starego chleba stajja przez trzy dni, rzeczywiście…
— …a Stasilaine przyniósł nam potajemnie talerz mięsa, ale przyłapano go na tym i przez następny dzień też jadł skórki razem z nami…
— …tego nie pamiętam. A ty pamiętasz, jak Voriax kazał nam czyścić do połysku cały rydwan, bo go ubłociliśmy…
— Elidathu!
— Valentine!
Roześmiani, szczęśliwi, zaczęli okładać się pięściami.
Nagle Elidath zasępił się.
— Ale gdzie ty byłeś? — spytał. — Co działo się z tobą przez cały rok? Bardzo cierpiałeś, Valentine? Czy…
— To niezmiernie długa historia — odpowiedział poważnym głosem Valentine. — I nie miejsce tu, aby ją opowiadać. Musimy położyć kres tej walce, Elidathu. Z winy Dominina Barjazida umierają niewinni ludzie. Nie możemy na to pozwolić. Zbieraj swoje wojsko i zawracaj.
— W tym domu obłąkanych nie pójdzie mi łatwo.
— Wydaj rozkazy. Wyślij wieści do innych dowódców. Powstrzymaj zabijanie. A potem pojedziesz z nami do Bombifale, do Górnego Morpinu, do Zamku.
Rozdział 11
Elidath zniknął między przemieszanymi szeregami obrońców, a Valentine wrócił do wozu. Tu dowiedział się od Ermanara, że kiedy on pertraktował z Elidathem, jego wojsko zdołało umocnić pozycje i teraz klinem wrzynało się w szeregi wielkiej, lecz bezładnie rozlokowanej armii fałszywego Koronala. Pole bitwy przedstawiało sobą straszliwy obraz i rozproszeni, pozbawieni ducha walki obrońcy nawet nie usiłowali stawić czoła atakującym.
Wokół rozpętało się istne piekło i powstrzymanie machiny wojennej stanowiło zadanie niemal nie do wykonania. Pośród tysięcy wojowników, przepływających po równinie Bombifale bezładnymi strumieniami, a także innych, wracających z przełęczy na wieść o ataku Valentine'a, nie sposób było wyegzekwować jakichkolwiek rozkazów. W samym epicentrum szaleństwa powiewał już proporzec Elidatha i Valentine wiedział, że przyjaciel stara się dotrzeć do swoich łączników, aby donieść im o przejściu na stronę dotychczasowego przeciwnika, lecz nikt już nie panował nad armią i żołnierze niepotrzebnie umierali. Każda kolejna ofiara była dla Valentine'a jak cios prosto w serce.
Nie mogąc zaradzić złu, zasygnalizował Ermanarowi, aby ten przedzierał się naprzód.
Po upływie godziny pole bitwy zaczęło odmieniać swój wygląd.
Formacje Valentine'a przemieszczały się nie powstrzymywane już przez nikogo, a równolegle do nich, nieco bardziej na wschód, szła druga kolumna, prowadzona przez Elidatha. Reszta gigantycznej armii okupującej równinę podzieliła się, wymieszała i w ogólnym zamęcie walczyła sama ze sobą. Małe grupki kurczowo trzymały się swoich sektorów i atakowały każdego, kto się do nich zbliżył.
Jeszcze chwila i te niezdarne hordy zostały daleko na tyłach Valentine'a, a podwójna kolumna, po pokonaniu górnego piętra równiny i zatoczeniu łagodnego łuku, pięła się na grań, na której wznosiło się Bombifale, najstarsze i najpiękniejsze z Miast Wewnętrznych. Było późne popołudnie. Niebo stawało się coraz czystsze i jaśniejsze, a powietrze cieplejsze, ponieważ pozostał już za nimi opasujący Górę rejon chmur, a zaczynała się strefa podszczytowa, wiecznie skąpana w słonecznym blasku.
I oto, wznosząc się nad przybyszami niczym wizja starożytnej świetności, ukazało się Bornbifale: wielkie pożłobione mury z ognisto-pomarańczowego piaskowca, wysadzane potężnymi romboidalnymi płytami błękitnego kalcytu, sprowadzonego z wybrzeży Morza Wielkiego jeszcze za czasów Lorda Pinitora, a na tych murach sterczące w skrupulatnie odmierzonych, równych odstępach wysokie, ostre niczym igły wieże, delikatne i pełne wdzięku, kładące na równinę długie przedwieczorne cienie.
Dusza Valentine'a wezbrała zachwytem i radością. Za nim leżały setki mil Góry Zamkowej, pierścień za pierścieniem, krąg za kręgiem olbrzymich, zgiełkliwych miast, Miast na Stokach, Wolnych Miast, Miast Strażniczych. Za nim też rozsypywała się w żałosnym zamieszaniu armia, która opóźniała jego wspinaczkę, a przed nim, mniej niż o dzień drogi, znajdował się Zamek. Groźne ukłucia Króla Snów, tak kiedyś bolesne, teraz, jeśli nawet dopadały go nocami, łaskotały zaledwie jego duszę; przy boku miał ukochanego przyjaciela Elidatha, a dwaj następni, Stasilaine i Tunigorn, śpieszyli, aby do niego dołączyć.
Jak dobrze było spoglądać na wieże Bombifale, wiedząc, co leży za nimi! Wzgórza, niebotyczne miasta, ciemna bujna trawa łąk, czerwone kamienie górskiej drogi do Górnego Morpinu, ukwiecone pola po obu stronach gościńca Grand Calintane, który kończył się przy południowym skrzydle Zamku — znał te miejsca lepiej niż to silne, lecz wciąż nieco obce ciało, podarowane mu w Tilomon. Był prawie w domu.
A potem?
Rozgrywka z uzurpatorem, zaprowadzenie ładu… Były to jednak wyzwania tak przerażające, że nie bardzo wiedział, jak się do nich zabrać. Opuścił Górę Zamkową blisko dwa lata temu i niemal na równie długo odsunięto go od władzy. Ogłoszone przez Dominina Barjazida prawa należało zbadać i najprawdopodobniej uchylić. Był także problem, który do tej pory umykał jego uwagi, kwestia włączenia towarzyszy jego długiej wędrówki w istniejący już na Zamku system urzędniczy, gdyż niewątpliwie trzeba będzie znaleźć odpowiednio wysokie stanowiska dla Deliambera, Sleeta, Zalzana Kavola i całej reszty. A przecież należało także pomyśleć o Elidathu i innych, którzy do tej pory stanowili trzon jego dworu. Nie mógł odepchnąć ich od siebie tylko dlatego, że przyprowadził z wygnania nowych ulubieńców. To było kłopotliwe, lecz miał nadzieję, że tak wszystkim potrafi pokierować, by nikogo nie urazić i nie stać się przyczyną…
Jego uszu dobiegł głos Deliambera.
— Obawiam się, że zbliżają się nowe kłopoty, i to wcale nie małe.
— Co masz na myśli?
— Czy widzisz jakieś zmiany na niebie?
— Tak — odpowiedział. — Od kiedy opuściliśmy rejon chmur, przejaśniało, a błękit nabrał głębszej barwy.
— Przyjrzyj się dokładniej — rzekł Deliamber.
Valentine spojrzał w górę stoku. Rzeczywiście, jasne niebo, którym cieszył się przed chwilą, pociemniałe nad ich głowami, jakby niosąc zapowiedź burzy. Chmur nie było, lecz mimo to błękit zaciągnął się dziwną, złowróżbną, szarością. Proporce, dotychczas powiewające łagodnie nad ślizgaczami, teraz przygięły się od gwałtownych podmuchów wiejącego ze szczytu wiatru.