Выбрать главу

Naprzód, naprzód. Valentine zaciskał pięści i próbował unieść wóz wyżej siłą woli. Deliamber, który go nie odstępował, nawoływał do spokoju i opanowania. Jak można zachować spokój, kiedy powietrze Góry Zamkowej zaczyna się rozpadać, cząstka za cząstką, a na ziemię spływa najczarniejsza noc?

— Popatrz — rzekł Valentine. — Popatrz na te drzewa wzdłuż drogi, które są pokryte purpurowo-złocistymi kwiatami. To są halatyngi, zasadzone tu setki lat temu. Kiedy zaczynają kwitnąć, w Górnym Morpinie urządza się festyn, a pod nimi, na drodze, tańczą ludzie. I widzisz? Widzisz? Liście już się marszczą, już czernieją na czubkach. Te drzewa nigdy nie doświadczały tak niskich temperatur, a przecież zimno dopiero się zaczyna. Co się z nimi stanie za kilka godzin? Co stanie się z ludźmi, którzy przychodzą tu tańczyć? Jeśli zwykły chłód powoduje więdnięcie liści, to co będzie z nimi, kiedy przyjdzie mróz i śnieg? Śnieg na Górze Zamkowej! Śnieg, a po nim to najgorsze, kiedy ucieknie całe powietrze, kiedy wszystko stanie nagie w obliczu gwiazd. Deliamberze…

— Na razie żyjemy, mój panie. Co to za miasto, tam nad nami? Valentine popatrzył w dal przez gęstniejące cienie.

— Górny Morpin. Miasto gier i zawodów sportowych. — Pomyśl o tych, które odbędą się tu za miesiąc, mój panie, dla uczczenia twojego powrotu.

Valentine skinął głową.

— Tak — powiedział bez śladu ironii w głosie. — Pomyślę o nich za miesiąc, pomyślę o śmiechu, o winie, o kwiatach na drzewach, o śpiewie ptaków. Czy nie da się jechać prędzej, Deliamberze?

— Pojazd się unosi — odpowiedział Vroon — ale nie frunie. Bądź cierpliwy. To już niedaleko.

— Wciąż jeszcze kilka godzin jazdy przed nami — odparł posępnie Valentine.

Aby odzyskać równowagę ducha, przypomniał sobie pogrzebanego gdzieś w głębi siebie Valentine'a-żonglera. Zobaczył, jak ten młody, prostoduszny mężczyzna stoi na stadionie w Pidruid i koncentruje się wyłącznie na dopiero co wyuczonych sztuczkach. Rekwizyty do żonglowania, własne ręce, oczy — nie istnieje nic poza tym. Spokojnie, spokojnie, spokojnie. Wniknij w siebie, pamiętaj, że życie jest zwykłą grą, podróżą, ulotną chwilą, pamiętaj, że Koronal może zostać pożarty przez smoka morskiego albo ciśnięty na kamieniste dno rzeki, albo może być sparodiowany przez zagubionych w dżdżystych lasach Metamorfów. I co z tego? A jednak, słaba to była pociecha. Nie chodziło przecież o los jednego człowieka, który w oczach bogów niewiele znaczy, nawet jeśli jest królem. Zagrożony był los miliarda niewinnych istnień. Zagrożone było niezwykle kunsztowne dzieło, ta Góra, jedyna i niepowtarzalna w całym wszechświecie. Popatrzył na bezmiar ciemniejącego nieba, na którym już niedługo gwiazdy będą świecić także w południe. Odległe gwiazdy, nieprzeliczone światy, lecz żaden z nich nie miał takiej Góry Zamkowej ani takich Pięćdziesięciu Miast. Czy możliwe, aby to wszystko zginęło w ciągu jednego popołudnia?

— Górny Morpin — powiedział. — Miałem nadzieję, że wrócę do niego w szczęśliwszych okolicznościach.

— Nie przejmuj się — wyszeptał Deliamber. — Dzisiaj go mijamy, ale nadejdzie dzień, kiedy będziesz się w nim jeszcze bawił.

No tak, unosząca się na prawo błyszcząca pajęcza sieć, to był Górny Morpin, baśniowe miasto gier, marzeń i snów, utkane ze złotych nici, jak myślał, kiedy będąc chłopcem wpatrywał się w jego zadziwiające budynki. Teraz rzucił na niejedno przelotne spojrzenie. Górny Morpin dzieliło od Zamku dziesięć mil. Chwila. Mgnienie oka.

— Czy ta droga ma jakąś nazwę? — spytał Deliamber.

— To jest gościniec Grand Calintane — odpowiedział Valentine. — Podróżowałem tędy do miasta rozrywek tysiące razy, Deliamberze, tam i z powrotem. Okoliczne pola są tak uprawiane, że zawsze coś na nich kwitnie, a kwiaty są dobierane kolorami, żółte obok niebieskich, oddzielnie czerwone, oddzielnie pomarańczowe, białe i różowe po brzegach, a popatrz teraz, popatrz na odwracające się od nas główki, popatrz, jak mdleją łodyżki…

— Jeśli zginą od zimna, można będzie zasadzić następne — powiedział Deliamber. — Ale nie pora o tym mówić. Może rośliny nie okażą się tak wrażliwe, jak uważasz.

— Robi mi się zimno, kiedy na nie patrzę.

Pokonywali już najwyższe partie Góry Zamkowej, a działo się to tak daleko od dolin Alhanroelu, że z równym powodzeniem mogliby zdobywać inny świat czy choćby jakiś księżyc, zawieszony nieruchomo na niebie Majipooru.

Góra kończyła się fantastycznym wypiętrzeniem poszarpanych szczytów i turni, mierzących w gwiazdy niczym setki oszczepów. Pośród kruchych kamiennych ostrzy wyrastał osobliwy okrągły garb, miejsce najwyższe ze wszystkich, na którym osiem tysięcy lat temu, dla uczczenia zwycięstwa nad Metamorfami, Lord Stiamot postanowił zbudować królewską rezydencję. Od tamtej pory Koronalowie, jeden po drugim, dodawali sale i skrzydła, wieże, blanki i przedmurza, starając się w ten sposób utrwalić swe dzieła w pamięci potomnych. Zamek zajmował niewyobrażalnie wielką powierzchnię, był miastem sam dla siebie, labiryntem bardziej oszałamiającym niż siedziba Pontifexa. I oto ukazał się im.

Nastała ciemność. Nad głowami płonęły zimnym bezlitosnym blaskiem gwiazdy.

— Powietrze już musiało uciec — powiedział Valentine. — Śmierć nadejdzie prędko, czyż nie?

— To nie nieszczęście, o którym, myślisz, lecz prawdziwa noc — odpowiedział Deliamber. — Podróżowaliśmy cały dzień bez odpoczynku i dlatego straciłeś poczucie czasu. Jest późna godzina, Valentine.

— A powietrze?

— Robi się zimniejsze. Robi się rzadsze. Ale jeszcze sporo go pozostało.

— Jeszcze mamy czas?

— Jeszcze mamy.

Wzięli ostatni, zapierający dech w piersiach zakręt. Za nim, jak Valentine doskonale pamiętał, po raz pierwszy oczom zdumionych podróżnych ukazywał się Zamek.

Nigdy przedtem nie widział zdumionego Deliambera.

— Co to za budowle? — spytał po cichutku czarodziej. — To Zamek — odpowiedział.

Tak, Zamek. Zamek Lorda Malibora, Zamek Lorda Voriaxa, Zamek Lorda Valentine'a. Z żadnego miejsca nie można było zobaczyć całego Zamku czy choćby jakiejś znaczącej jego części, ale i stąd widać było nielichy fragment — wielkie gmaszysko z kamieni i cegieł, pnące się w górę piętro po piętrze w labiryncie zakrętów, wijące się wokół własnej osi ku szczytowi, rozjarzonemu milionem kłujących w oczy świateł.

Rozwiały się lęki Valentine'a i przepadł gdzieś ponury nastrój. W Zamku Lorda Valentine'a Lord Valentine nie mógł mieć żadnych zmartwień. Wracał do domu, a rana zadana światu wkrótce będzie wyleczona.

Gościniec Grand Calintane kończył się przed południowym skrzydłem Zamku. Rozpościerała się tu olbrzymia, otwarta przestrzeń, plac Dizimaule, który był wyłożony zielonymi porcelanowymi płytkami i ozdobiony pośrodku złotą gwiazdą. Valentine zatrzymał wóz i wysiadł, by zebrać swoich oficerów.

Wiał lodowaty, ostry wiatr.