— Czy są tu wrota? Czy będziemy oblegać Zamek? — spytała Carabella.
Valentine lekko uśmiechnął się i po chwili potrząsnął przecząco głową.
— Nie ma tu żadnych wrót. Któż mógłby napadać na Zamek Koronala? Po prostu wjedziemy do środka pod Łukiem Dizimaule. Możemy tam jednak spotkać oddziały wroga.
— To ja dowodzę strażą w Zamku — powiedział Elidath. — Dam sobie z nią radę.
— W porządku. Naprzód! Zachować łączność i zawierzyć bogom. Rankiem będziemy świętować nasze wielkie zwycięstwo, przysięgam.
— Niech żyje Lord Valentine! — krzyknął Sleet.
— Niech żyje! Niech żyje!
Valentine uniósł ramiona, przyjmując łaskawie okrzyki i uciszając jednocześnie wrzawę.
— Świętujemy jutro — rzekł — ale dzisiaj wydajemy bitwę. Oby była ostatnia!
Rozdział 13
Jakie to było dziwne: znaleźć się wreszcie pod Łukiem Dizimaule'a i zobaczyć wyrastające przed sobą niezliczone wspaniałości Zamku.
Jeszcze będąc chłopcem bawił się na tych bulwarach i w tych alejach, gubił w mrowiu pogmatwanych przejść i korytarzy, wpatrywał ze strachem w potężne ściany, wieże, mury i podziemia. Jako młody człowiek w służbie swego brata, Lorda Voriaxa, mieszkał po tamtej stronie Zamku, we Dworze Pinitora, gdzie miały swoje rezydencje najwyższe osobistości, i wielokrotnie przechadzał się wzdłuż murów Lorda Ossiera, podziwiając zdumiewające widoki Urwiska Morpin i Górnych Miast. A jako Koronal, przez ten krótki czas, gdy zajmował wewnętrzne partie Zamku, głęboko przeżywał radość obcowania ze starożytnymi, nadwerężonymi przez burze kamieniami Twierdzy Stiamota, z zadowoleniem przechadzał się samotnie po obszernej, rozbrzmiewającej echem sali tronowej Confalume'a, lubił obserwować gwiazdozbiory w obserwatorium Lorda Kinnikena i często zastanawiał się, co mógłby sam dodać do Zamku za swego panowania. Teraz, gdy znalazł się tu z powrotem, zrozumiał, jak bardzo kocha to miejsce, i to nie tylko dlatego, że jest ono symbolem potęgi i monarszej wielkości, które kiedyś należały do niego, lecz głównie dlatego, że w jego murach wciąż żywym echem rozbrzmiewała historia.
— Zamek jest nasz! — krzyknął Elidath rozradowany, gdy armia Valentine'a przejechała przez nie strzeżone przejście. Lecz cóż w tym dobrego, myślał Valentine, skoro od śmierci całej Góry i jej skłóconych mieszkańców dzieliło ich zaledwie kilka godzin. Już zbyt wiele czasu upłynęło od chwili, gdy atmosfera zaczęła się rozrzedzać. Valentine chciałby wyjść na zewnątrz, schwycić uciekające powietrze i zatrzymać je.
Pogłębiający się chłód, który rozprzestrzeniał się teraz po całej Górze Zamkowej, nie był nigdzie tak dotkliwy jak w samym Zamku, a ci, którzy się w nim znajdowali, poprzednio zaślepieni i oszołomieni wydarzeniami wojny domowej, stali na podobieństwo figur woskowych, niezdolni do podjęcia jakichkolwiek kroków, które mogłyby powstrzymać atakujące oddziały. Niektórzy, co bystrzejsi, widząc przejeżdżającą złotowłosą postać podnosili już nieśmiałe okrzyki — “Niech żyje Lord Valentine" — lecz większość zachowywała się tak, jakby ich mózgi zaczynały już zamarzać.
Szturmujące oddziały poruszały się szybko i dokładnie, posłuszne rozkazom Valentine'a. Zadaniem diuka Heitluiga i jego wojowników z Bibiroon było zawładnięcie murami Zamku i unieszkodliwienie wszelkich wrogich sił. Sześć nizinnych oddziałów Asenharta miało zablokować niezliczone bramy Zamku, aby nikt ze zwolenników uzurpatora nie mógł uciec. Sleet, Carabella i ich wojsko podążali do góry, w kierunku komnat królewskich w wewnętrznym sektorze, by przejąć ośrodek władzy. Sam Valentine, wraz z Elidathem i Ermanarem oraz ich połączonymi siłami wyruszyli ku krętej grobli prowadzącej do podziemi, w których umieszczone były maszyny do regulacji klimatu. Reszta, pod komendą Nascimonte'a, Zalzana Kavola, Shanamira, Lisamon Hultin i Gorzvala ruszyła naprzód, bez wyznaczonego kierunku, i rozpierzchła się po Zamku w poszukiwaniu Dominina Barjazida, który mógł się ukryć w każdym z tysięcy pokoi, nawet najbardziej niepozornym. Valentine jechał wzdłuż grobli, aż do mrocznego i ciasnego zaułka, przez który ślizgacz nie był się w stanie przecisnąć, i ruszył dalej na piechotę. Czuł już na policzkach szczypiące zimno, słyszał gwałtowne uderzenia serca, płuca z trudem pracowały w rozrzedzonym powietrzu. Podziemia były mu prawie nie znane. Był w nich tylko raz czy dwa razy, i to dawno temu. Jednakże Elidath znał dobrze drogę.
Przez korytarze, wzdłuż nie kończących się kondygnacji szerokich kamiennych schodów, do wysokich arkad oświetlonych mrugającymi wysoko w górze światełkami… a przez cały ten czas powietrze stygło, nienaturalna noc coraz szczelniej pokrywała Górę. Drogę przegrodziły im wielkie drewniane łuki drzwi pokryte grubą metalową inkrustacją.
— Sforsujcie je — rozkazał Valentine. — A nawet przepalcie, jeśli zajdzie potrzeba!
— Poczekaj, mój panie — dobiegł go łagodny, drżący głos. Valentine obrócił się. Sędziwy Ghayrog o popielatej skórze, ze sztywnymi z zimna włosami wyszedł z przejścia w ścianie i zbliżał się do nich powłócząc nogami.
— Zarządca maszyn klimatycznych — mruknął Elidath. Ghayrog wyglądał jak półżywy. Oszołomiony powiódł wzrokiem od Elidatha do Ermanara, od Ermanara do Valentine'a, po czym rzucił się na ziemię przed Valentinem i przywarł do jego nóg.
— Mój panie… Lordzie Valentine… — spoglądał do góry z udręką. — Ocal nas, Lordzie Valentine! Maszyny… oni wyłączyli maszyny…
— Potrafisz otworzyć bramę?
— Tak, mój panie. Budynek sterowni jest w tej alei. Ale oni zawładnęli podziemiami… są tam już ich oddziały… jakich zniszczeń tam dokonają, mój panie? Co się stanie z nami wszystkimi?
Valentine podniósł z ziemi trzęsącego się Ghayroga.
— Otwórz bramę — powiedział.
— Tak, mój panie. To potrwa tylko chwilę…
Raczej wieczność, pomyślał Valentine. Lecz już dało się słyszeć zgrzyty i jęki maszynerii i mocna zapora drzwi zaczęła ustępować. Valentine chciał pierwszy rzucić się przez otwór, ale Elidath chwycił go szorstko za ramię i odciągnął do tylu. Valentine klepnął w powstrzymującą go rękę, jakby odganiał brzęczącego dhiima z dżungli. Uścisk Elidatha był jednak silny.
— Nie, mój panie — zawołał. — Puść mnie, przyjacielu.
— Nawet jeśli to kosztowałoby mnie głowę, Valentine, nie pozwolę ci tam wejść. Ustąp mi!
— Elidathu!
Valentine spojrzał do tyłu na Ermanara, lecz nie znalazł u niego wsparcia.
— Góra zamarznie, mój panie, jeśli będziesz nas zatrzymywał — powiedział Elidath.
— Ja nie pozwolę…
— Przepuść mnie! — rozkazał Elidath.
— Ja jestem Koronalem, Elidathu.
— A ja odpowiadam za twoje bezpieczeństwo. Możesz kierować natarciem z zewnątrz, mój panie. Tam w środku są żołnierze nieprzyjaciela, ludzie zdesperowani, broniący ostatniego ośrodka władzy kontrolowanego przez uzurpatora. Niech tylko dostrzeże cię jakiś strzelec wyborowy i cała nasza walka pójdzie na marne. Zejdziesz na bok, Valentine, czy będę musiał użyć siły, by cię usunąć z drogi?
Valentine zmuszony był w końcu ustąpić, choć z gniewem i z żalem patrzył, jak Elidath i gromada wybranych wojowników prześlizguje się obok niego do podziemi. Niemal natychmiast dobiegły stamtąd odgłosy walki; trzask miotaczy zmieszał się z wrzaskami, krzykami, jękami. Chociaż strzeżony przez czujnych ludzi Ermanara, kilkanaście razy był o krok od wyrwania się im i wkroczenia do środka. Wtem przybył goniec od Elidatha z wiadomością, że bezpośredni opór został przełamany, że wdzierają się coraz głębiej, choć co kilka kroków znajdują zapory, zasadzki i kryjówki nieprzyjacielskich żołnierzy. Valentine zacisnął pięści. Nie mógł znieść myśli, że kto inny ryzykuje swoją skórę, by on odzyskał królestwo. Postanowił zejść do podziemi, bez względu na to, czy to się Elidathowi podoba, czy nie.